timerPrzewidywany czas czytania to 12 minut.

Oko Nos
Ucho Usta
Włosy Broda
Zęby Brwi

Nic, ale to nic na mojej twarzy się nie zgadzało. Nic nie było tam, gdzie być powinno, tylko było tam, gdzie być nie powinno. Nos zamiast oka, ucho zamiast ust, włosy tam gdzie broda i zęby w miejscu brwi. Moja twarz stała się zaprzeczeniem samej siebie, gdyż twarz powinna być miejscem uporządkowanym i posegregowanym, mniej lub bardziej symetrycznym w rozmieszczeniu konkretnych elementów. A moja nie-twarz? Ona była ohydna.

Czułem jak żadna z cząsteczek nie zajmuje swojej pierwotnej pozycji. No właśnie – czułem. Z takim przeświadczeniem obudziłem się tamtego dnia. Przeświadczeniem, że jestem nieswój, zredefiniowany przez huragan, który zdeformował mój środek wyrazu jako osoby – moją twarz. Moją twarz, która stała się nie-twarzą, przyczepioną groteskowo i prześmiewczo do nieswojego mnie.

Ja jako nie-ja czułem się wyjątkowo niekomfortowo, jakbym został przeniesiony w czasie snu przez jakąś nieokreśloną, astralną siłę do nowej powłoki fizycznej, jakby moja świadomość dostała do swojej dyspozycji nowy dom. Ale tak nie było – poza twarzą wszystko, ale to wszystko było tam, gdzie być powinno.

Ręce tam gdzie ręce, nogi tam gdzie nogi, a co najważniejsze, pępek tam gdzie pępek. Na nim oparłem poczucie, że wciąż jestem w swoim własnym, swojskim ciele. A mimo to twarz i tak wydawała się inna, odrębna i nieswojska.

To poczucie okazało się jednak nie pokrywać z obiektywnym stanem rzeczy – gdy, już po wstaniu z łóżka, spostrzegłem moje oblicze w lustrze, wszystkie jego składowe okazały się być tam, gdzie powinny być. Wszystko się zgadzało, na wzór kończyn i pępka, najdroższego pępka.

Zacząłem dotykać serdecznym palcem prawej, godnej zaufania dłoni każdy charakterystyczny punkt mojej gęby. Wtedy ogarnął mnie szok – gdy dotykałem oka, czułem dotyk na nosie.

Gdy ucha, na ustach.
Gdy włosów, na brodzie.
Gdy zębów, na brwiach.

Z jednej strony ten bałagan w odbieraniu i przetwarzaniu bodźców zafascynował mnie do granic możliwości, sterczałem przez taflą lustra i igrałem zarówno z moim odbiciem, jak i własną fizjologią, jak małpa, która pierwszy raz ma możliwość spojrzenia na siebie samą z nieswojej perspektywy.

Z drugiej jednak strony zaniepokoiło mnie to, gdyż okazało się, że to pomieszanie nie było jedynie momentalnym figlem mojego przebiegłego mózgu, lecz realnym problemem. Problemem, którego podłoże musiałem odnaleźć, by odpowiednio sobie z nim poradzić.

Chciałem zajrzeć wewnątrz swojego umysłu, by odnaleźć jakiekolwiek nieprawidłowości, jednak ten zabieg z pogranicza medytacji wymagałby otwarcia oka już trzeciego, a oko już trzecie, przy zaistniałym pomieszaniu, mogło otworzyć się gdziekolwiek i, co za tym idzie, mieć utrudnione zadanie. Tym samym zdecydowałem, że muszę, zamiast płaszczyzny mentalnej, skupić się na płaszczyźnie fizycznej.

Musiałem odwołać się do absolutnie pewnej w swoim położeniu i znaczeniu części mojego ciała, niezaprzeczalnie przypisanej konkretnej funkcji i znaczeniu. Nie mogłem wybrać nic innego, niż zamiennik mojej twarzy, zarówno w poczuciu siebie, jak i relacji z postronnymi – pępek. To pępek, najdroższy pępek był moim punktem zaczepienia.

Odwoławszy się do niego, niezmiennego i stałego, mogłem zorientować się co stało się z twarzą, co leżało u źródła tego mikroskopijnego kataklizmu. Palec serdeczny godnej zaufania prawej dłoni powędrował więc ku niemu, nieśmiało, acz z nutą determinacji przeciskając się przez opór gazów składowych powietrza, gęstych jak galareta od wytworzonego przez sytuację napięcia.

Przesuwał się, i przesuwał, milimetr po milimetrze, dając swoim tempem do zrozumienia, że mający mieć miejsce akt jest aktem nadzwyczajnym, wręcz ponadzwyczajnym. Czułem malutkie przeskoki impulsów elektrycznych, gdy palec był już blisko swojego celu.

Już…
Prawie…
I…
(!)

A więc to tak… Pępku, najdroższy pępku, otworzyłeś mi oczy! Ale nie te fizyczne, nieswojsko pomieszane nie-oczy, lecz oczy mojego ducha! Mój duch nie był już oślepiony mrokiem niezrozumienia i brakiem samoświadomości!

Chwała wszystkim pępkom, niezawodnym zamiennikom twarzy! Gdy twarze szwankować będą, pępki świata zbiorą się, by ten mógł ujrzeć kolejny wschód słońca! Wiedziałem już dlaczego moja twarz, tak piękny okaz swojskiej gębki, został tak przemaglowany i unicestwiony w zakresie swojego wyrazu, a co za tym idzie ja sam stałem się nie – mną.

Otóż była to reakcja na brak w y r a z u! Mojemu duchowi, czyli również mojemu ciału, brakowało możliwości uzewnętrznienia pokładów swojej wrażliwości, przez co zachwiany został podział tego, co zostawało w duchu i tego, co miało się z niego wydostać.

Gdy podział ten był zaburzony, zaburzony był również podział fizyczny mojego cielesnego wyrazu – mojej twarzy. O losie! Czemuż to pozwoliłem sobie na tak karygodne zaniedbanie mojego ducha? Mojej twarzy? Mojego wyrazu? Musiałem natychmiastowo znaleźć rozwiązanie tego kryzysu, wpaść chociaż na pomysł, którego realizacją mógłbym się zająć jak najprędzej.

Myśl, myśl… Myśli, myśli, tyle myśli, ale żadnej godnej uwagi. Skoro wyrazu było mi trzeba, to wyraz powinienem był dostać. Lecz nikt mi go nie mógł dać poza mną samym, to ja musiałem się uzewnętrznić.

Tak!

Uzewnętrznić. Musiałem wziąć coś, co było mi bliskie i przekazać to duchom innym, tym samym wyrównując bilans tego, co w duchu moim zostaje, a co go opuszcza. A co duchowi, a zarazem sercu jest bliższe, niż sztuka? A jeśli o sztuce mowa, to jaka jej dziedzina lepiej wyraża owego ducha niż poezja?

Poezja czysta, poezja niemalże pierwotna, będąca zrodzoną ze swej matki – emocji. Emocji zarówno wzniosłych, radosnych, dobrych, jak i negatywnych, toksycznych i bolesnych. Matki mogą być i kochające, i okrutne, ale każdą matkę się kocha, dlatego poezja każdej swej matce pozostaje w pełni wierna.

Na moje szczęście nieobcą mi była przez ostatnie lata sztuka najwyższa, duchowa, co odzwierciedlenie swoje miało w zapisanych stronach, będących nośnikiem cząstek mojego ducha. Dziesiątki stron zapisanych pod dyktando bólu, smutku, radości czy tęsknoty, pod dyktando matek wyrozumiałych i matek surowych.

Nie mogły one dłużej zbierać kurzu. Żeby posegregować na nowo swoją twarz musiałem, po części wbrew sobie, pozwolić im ujrzeć światło dzienne. Wyrwałem się od lustra, pobiegłem ku szafce, w której owe strony czekały na dzień wyjścia, po czym, dzierżąc je dumnie w prawej dłoni, wyleciałem niczym na skrzydłach artyzmu z mieszkania w kierunku centrum – tam spotykali się artyści.

Ludzie wrażliwi, mieszkający w tym mieście, zbierali się w lokalach, które swoją aurą wzbogacały całościowy wyraz grup w nich przebywających. Zmierzając ulicami to największego skupiska tychże lokali co chwilę, dla pewności, dotykałem każdego elementu swojej nie-twarzy, by sprawdzić, czy pomieszanie choć trochę ustąpiło.

Mimo niezauważania żadnych efektów wciąż impulsywnie dźgałem co chwilę kolejne punkty, przez co ludzie na ulicy spoglądali na mnie jak na szaleńca. Głupcy! Oni nie wiedzą jak niesamowitą inteligencją wykazałem się w zaistniałej sytuacji. Każdy z nich zapewne spanikowałby, stracił głowę i nie byłoby już czego segregować. Ja miałem co segregować i zamierzałem to zrobić, za wszelką cenę.

Dotarłem w końcu do wyznaczonego celu. Wciąż dźgając nie-twarz i trzymając strony rozglądałem się, stojąc jak kołek na środku ogromnej, przytłaczającej alei lokali artystycznych, zdającej się ciągnąć w nieskończoność w dwie, jedyne istniejące strony. Wybór był niezwykle duży, a jak wiadomo, im większy wybór, tym mniejszy wybór, bo nie można się zdecydować.

Chłonąłem chciwie kolejne nazwy, kolejne witryny bijące po nie-oczach pastiszem, ślepnąc o pretensjonalnego światła lampek choinkowych, wiszących wokół okien w środku jesieni. Byłem sprowadzony jakby do wieku przedszkolnego, postawiony przed względnie nadnaturalnie dużą półką słodyczy, w tym w większości ogromnie przesłodzonych.

A, B, C, X, Y, Z, kombinacje wszelkich liter atakowały moje nie-oczy, bezlitośnie i zorganizowanie. Zacząłem rozważać porzucenie mojej misji, mojego celu, mojej segregacji, gdy nagle jedna nazwa, swoją subtelnością i skromnością zwabiła mój wzrok na dłużej niż zwyczajową sekundę. Była idealnie wyważona, smukła, pociągająca w swej zwykłości i prostocie, była oazą spokoju pośród huraganu wylewności.

Każda litera w odpowiednim miejscu, literka po literce, i potem kolejna, i jeszcze jedna, a przed nimi wszystkimi jeszcze jedna. Ta nazwa mnie zwabiła, skierowałem się ku otwartym drzwiom, które zapraszały mnie do wejścia. Drzwiom, umiejscowionym pod tą cudowną nazwą.

Haga.

Środek przypominał zwykły pub, lecz ze sceną. Wyglądało to niezwykle, jakby scena ta znikąd zmaterializowała się nagle pewnego wieczoru w tym lokalu bez znaczącego powodu, po czym nikt nie raczył jej usunąć. I tak tam została, ucząc się żyć w nowym środowisku, które uczyło się żyć z nią. Poza nią wszystko zgadzało się z prawdopodobnym pakietem oczekiwań wobec tego typu lokalu – stoły, krzesła, ściany i bar.

To co się jednak odbywało pośród owych stołów, krzeseł i ścian było bliższe naturze sceny, niż reszty otoczenia – trwał właśnie wieczór poetycki. Co za zrządzenie losu! Jakby nakierował mnie on, ciągnąc moją nie-twarz za nie-nos wprost w sidła możliwości wyrazu.

Ręce mi się zatrzęsły na myśl o możliwym spełnieniu planu, przez co strony nieco się pogniotły, a palec serdeczny wbił się nieco za mocno w nie-oko, przez co poczułem dotkliwy ból w okolicach nie-nosa. Podszedłem nerwowym krokiem do stołu, przy którym zbierała się duża liczba osób – tam gdzie ludzie, tam coś ważnego.

I owszem, w tymże miejscu odbierało się plakietki z imionami. Dzięki losowi, mogłem mieć choć namiastkę poprawnej identyfikacji przed odzyskaniem pełni mojej twarzy. Ustawiłem się w kolejkę, choć kolejek szczerze nienawidzę za ich ordynarną segregację ludzi (a to co innego niż upragniona segregacja twarzy).

Jedna osoba.
I druga.
Kolejna.

Autoobrzydzenie moim uczestnictwem w tym procederze zdążyło prawie dosięgnąć maksimum tolerancji, gdy przyszła moja kolej. Pan, który zajmował się określaniem i definiowaniem ludzi, paradoksalnie sam nie wyglądał na zbyt określonego. Był bezkształtny, na tyle, że zdawał się rozpływać i zlewać z otoczeniem, tak dwoistym w swojej naturze.

Nie pomagały nawet dziwaczne, posklejane tu i ówdzie okulary czy rzucający się w nie-oczy sweter z obliczem jelenia. Tenże pan nakazał mi nachylić się nad stołem, przy którym sprawował swoje rządy identyfikacji. Szybkim ruchem wyciął dziurę w moim własnym, mniej rzucającym się w oczy swetrze bez obrazu jelenia, po czym dał mi karteczkę – mojego niedoszłego herolda – i kazał naskrobać swoje imię lub pseudonim. Chcąc pozostać jak najbardziej wiernym swojskiemu sobie, napisałem zgrabną kursywą

Albert A.

i wręczyłem już podpisany papierek panu rozmytemu. Ten natomiast włożył ją w plastikową osłonkę, zakończoną ostrym szpikulcem, po czym ruchem dynamicznym i błyskawicznym wbił mi ją w miejsce, gdzie niegdyś był materiał mojego swetra. Zasyczałem, po czym poczułem ciepłą, kojącą strużkę krwi, cieknącą po mojej klatce piersiowej.

JA: Co to ma znaczyć?!

PAN ROZMYTY: Panie, chce pan być traktowany poważnie, musi pan wiedzieć, kim pan jest. Wbite? Wbite. Pewny pan tego, kim jest?

JA: Tak.

PAN ROZMYTY: No to nie powinno być problemu z tym, że wbite. A teraz proszę przejść do baru.

Posłusznie udałem się do baru. Naśladując stojących już przy nim ludzi wypaliłem najwyraźniej obligatoryjnego papierosa i wypiłem kieliszek Jägermeistera. Nie wiem, czy był to wymóg konieczny to wystąpienia, ale lepiej było, dla pewności, dostosować się do reszty. Reszty, która wydawała się stanowić pewien kolektyw – każdy wyglądał tak inaczej, że można było z tej inności uczynić cechę wspólną.

Na planie Wieczorka napisane było, że każdy występuje przez dwoma publicznościami. Obie trzymane były w piwnicy pod lokalem, a wypuszczane były jedynie w czasie występów. Pierwszą publicznością byli Krytycy i Czytelnicy Wymagający. Gdy zmierzyło się już z nimi, można było stanąć twarzą w twarz z grupą drugą – Czytelnikami Zwyczajnymi.

Aprobata pierwszej była zbędna, tak czy tak trzeba było wystąpić dwa razy. Ze względu na alfabetyczny porządek prezentacji, musiałem uzewnętrznić się jako pierwszy, przed między innymi Bogdanem B czy Cezarym C. Perspektywa szybkiego uporania się z moim problemem napełniała mnie radością, lecz czułem również… niepokój.

Niepokój i strach. Wszedłszy już na scenę poczułem wzrok każdego z osobna, jak i całego kolektywu – reszty, publiczności pierwszej, nawet ścian czy krzeseł. Ręce zatrzęsły mi się jeszcze bardziej niż wcześniej, prawa dłoń wykonywała jeszcze bardziej chaotyczne ruchy w obrębie mojej nie-twarzy, a tekst mogłem ledwo odczytać. Po chwili spiąłem się i zabrałem za pierwszą stronę.

JA: A***
B***
A***
B***

A***
B***
A***
B***

A***
B***
B***
A***

Nic. Jedno wielkie, głuche nic. Z taką reakcją spotkał się tekst. Prawa ręka wykonała jeden ruch, w stronę zębów – były tam, gdzie powinny być. Założyłem, że reszta też wróciła żeby być tam, gdzie być powinna. Sukces. Ale… Czy na pewno?

Twarz posegregowana, ale segregacja ta nie zmienia faktu, że usłyszałem… Nic. Wielkie jak drzewo, głuche jak las. Nic. Nic przeszywające, bo będące tam, gdzie powinno być coś. Ale tego czegoś nie było, więc było nic. Nic było chwilę, aż w końcu stało się coś. Ktoś z publiczności Krytyków i Czytelników Wymagających przemówił, tym samym zaczynając lawinę.

1: Zwykłe!

2: Zwyczajne!

3: Przetworzone!

4: Widziane!

5: Słyszane!

Zwykłe… Takie właśnie to było. Takie było, ale czy miało takie być? Nie. Miało być inne, ale nie wyszło inne. Zapewne kolejni mieli podobne – zwykłe. Ale ja nie chciałem, żeby wyszło zwykłe. Chciałem innego, niezwykłego.

Mogłem pójść do domu, napawając się spełnieniem misji, ale to coś nie pozwalało mi zejść ze sceny. Nie chciałem, żeby było takie, jak pozostałe. Jak oni. Ja, odzyskawszy swojskość, nie chciałem być jak oni. Jak reszta. Publiczność pierwsza zaczęła schodzić do piwnicy, a powstałą po jej wyjściu pustkę zaczęła wypełniać publiczność Czytelników Zwyczajnych. Chcieli innego? Dostaną inne.

Podszedłem do ściany, znajdującej się po boku sceny. Zmierzyłem ją wzrokiem, patrząc na nią jak na ostatnią nadzieję w niemalże przegranym boju. Wziąłem zamach i, wyzwalając całą dostępną dla mojego ciała i ducha siłę, uderzyłem w nią głową.

I znowu.
I znowu.
I Z N O W U.
Żeby już nigdy nie być zwykłym. Żeby już nigdy nie być jak reszta.

Na ścianie uformowała się masywna plama brunatnej krwi, do złudzenia przypominająca człowieka, ale człowieka nie do końca ludzkiego, gdyż miał on coś na wzór… rogów. Jelenich rogów. Człowiek ten wyglądał, jakby biegł w moją stronę, jakby biegł żeby zabrać mi mój skarb, moją relikwię.

Odwróciłem się gwałtownie od niego, żeby podejść z powrotem do mikrofonu. Publiczność była już w pełni uformowana, przywitałem ją więc ukłonem, roniąc przy okazji kilka kropel krwi na posadzkę. Zmierzyłem kolektyw wzrokiem, po czym zaimprowizowałem.

JA: W***
Q***
X***
B***
K***
L***
P***

To było i n n e. Inne od reszty, od zwykłości, ja byłem i n n y od reszty. Szczerzyłem się do publiczności, żeby po raz kolejny uzyskać… nic. Nic krwawe, bolesne, tam, gdzie powinno być coś kojące i łagodne. W końcu, w ramach powtórzenia schematu, odezwał się w końcu któryś z Czytelników Zwyczajnych, by rozpętać burzę.

6: Inne!

7: Dziwne!

8: Niezrozumiałe!

9: Trzeba rozszyfrowywać i myśleć!

10: Z takimi rzeczami to do Amsterdamu!

Zostałem ściągnięty ze sceny, po czym wykopany z lokalu. Miasto wyglądało o tej porze wyjątkowo pięknie, przepuszczone przez filtr cieknącej obficie z czoła krwi. Wyglądało inaczej. Wszystko wyglądało inaczej, aż… aż absurdalnie. Podniosłem się i skierowałem przed siebie. Strony zostały gdzieś w Hadze, pewnie i tak nie były do rozczytania przez krew. Opuszczając centrum zacząłem rozważać.

JA: A może przeprowadzę się do Amsterdamu.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie opowiadania z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły