timerPrzewidywany czas czytania to 11 minut.

„Ciało moje kona w Hadze, ale duch mój żyje w Amsterdamie.”
– Albert A.

Pewnego dnia, który w chwili przebudzenia wydawał się integralnym elementem ciągu poprzednich i następnych dni, spędzonych na kontemplowaniu marazmu życia, uderzyło mnie przeświadczenie, że nastąpi koniec świata. Przeświadczenie wzięło się znikąd, nie miało konkretnego podłoża, było jakby myślą, która błąkała się niezależnie od jakiegoś czasu w próżni mojego mózgu, by ostatecznie stać się myślą dominującą w tymże mózgu.

A jak wiadomo, myśli mają to do siebie, że dużo się o nich myśli, a jak się myśli o jakiejś jednej, konkretnej myśli, to nie ma miejsca na myśli poboczne. Myśl ta, zaczepiwszy się uparcie mojej świadomości, nałożyła mi od wewnątrz coś w rodzaju różowych – nie – różowych – okularów, które, mając w swoim ordynarnym poczuciu astralnej wyższości tylko jedno szkło, zakrywały mi moje trzecie oko.

Dzień ten zdał się wyrwać z nici marazmu, po czym, zyskawszy przymioty żywej istoty wziął ową sieć, pokroił ją, a następnie zjadł ze smakiem, śmiejąc się i nieco kasłając. Skąd ten kaszel? Ciężko mu było przełknąć świadomość, że będzie ostatnim z długiej linii dni, spoczął na nim obowiązek wyjątkowości, wyniosłości bycia konkluzją dziejów. Gdzie w tym mętliku miejsce miałem ja? Ja otóż, jako osoba oświecona przez swój własny umysł, musiałem w jakiś sposób sprawić, by dzień stał się widocznie, nie tylko w swoim zamyśle, wyjątkowy.

Wyjątkowość łatwo osiągnąć nie jest, musiałem, przed wyjściem z domu, opracować dokładną strategię. Być pasywnym czy aktywnym? Aktywnym czy pasywnym? Wybrać jedno i w rezultacie wykluczyć drugie, czy wykluczyć jedno i wybrać w rezultacie drugie? Nie! Najpierw trzeba było się wydostać z łóżka. Otóż owa myśl dotycząca końca świata uderzyła mnie dosłownie sekundę po przebudzeniu, wymazawszy pierwotne przekonanie o regularności dnia. Co za przypadek! Tak błyskawiczna zmiana stron!

Łóżko stało się priorytetem. Choć umysłowo wyrwałem się, razem z dniem, z nici marazmu, musiałem wyrwać się fizycznie z jego materialnego odpowiednika – łóżka. Łóżka! Przeklęte łóżka! Symbolizują tak zdradliwie przeciwstawne wartości. Z jednej strony pociągają obietnicą odpoczynku i namiętności, z drugiej trzymają w swych sidłach zmęczenia i erotyzmu.

Tak, łóżko stało się nemezis, moim adwersarzem w walce o wartościowe przeżycie ostatniego dnia. Musiałem myśleć błyskawicznie, gdyż zbliżała się pora codziennie przeznaczona na jedzenie śniadania. Gdybym wstał równo z jej nadejściem, wpadłbym w ciąg normalności dni poprzednich, moje wstanie straciłoby wydźwięk wyjątkowy, pozostałoby na płaszczyźnie aktu fizycznego, nie buntowniczego.

Myśl! Myśl! Czas uciekał tempem sprintera, a ja zasysałem przestrzeń jak czarna dziura. O dniu sądu! Zawiodłem Cię jako twój prorok i spełnienie twojej idei! Ach nieszczęsny losie! Spojrzałem na zegar, by zobaczyć topniejącą szansę na zachowanie wyjątkowości, i w tym momencie dostrzegłem moje zbawienie. Wskazówka się zatrzymała! Minutę przed godziną wstania!

Czas leciał dalej, ale jego odzwierciedlenie zawiodło! Jeśli wskazówka się zatrzymała, mogłem oszukać czas i zagrać mu na nosie. W końcu nie mogłem określić stanu jego przemijania. A co jeśli czas też się zatrzymał? Albo przyspieszył? To nie był mój problem! Miałem usprawiedliwienie dla swojej ignorancji. Popchnięty przez impuls tryumfu podniosłem się z łóżka, czując, jak ostatni dzień odchyla się od wskaźnika normalności. To już pierwszy krok. Teraz… reszta kroków.

Plan działania. Strategia. To musiałem opracować. Dzień ostatni spośród dni, ostateczniejszy od wszystkich ostatnich, które już nadeszły, musiał być przeżyty inaczej. Musiałem jednak wybrać – czy pozostać na ścieżce aktywnego ingerowania w ciąg dnia, czy przebiegle zmienić swoją postawę i nie robić nic niezwykłego, zmuszając wszechświat do zachwiania równowagi?

Aktywizm już zdążył zadziałać, ale wiadomo, że lepiej jest czasami obrać strategię kobiecą – to jest zdradziecką. Tak jest, z tym kłócić się nie powinno, lis a lew… Oba zaczynają się na „L”, a „L” jako litera graficznie pasuje bardziej do… przebiegłości! Tak! L! Postanowione – wymazuję z pamięci buntownicze wstanie i oddaję się na pastwę zwykłości. Och mój drogi dniu, mam nadzieję, że los ześle na mnie coś niezwykłego!

Wyszedłem więc z domu i obrałem kurs na kolejny cel. Cel, jako cel, jest ustalony z góry, więc bez większego wysiłku realizowałem swój zamysł. Szedłem przed siebie, z udawaną ignorancją poszukując jakichkolwiek oznak zbliżającego się końca świata. Szedłem… szedłem… i stop! Poczułem nagle mrowienie w prawym uchu, a ucho prawe, w przeciwieństwie do ucha lewego, to ucho godne zaufania. Ucho moje najdroższe! Mój apokaliptyczny kompasie! Zamarłem, czekając na zawirowanie.

Dojrzałem nic, ale nic inne, niż nic codzienne. Nic jakby mające na celu wywołanie u mnie spokoju, ale ja, który już przechytrzyłem czas, przechytrzyłem też przestrzeń! Oczekiwałem na ruch ze strony wszechświata, gdy nagle usłyszałem za sobą bieg. Był to bieg ofensywny, bieg mający na celu przemieszczenie z A do B, a ja zdawałem się być B. Moje L sprowadziło mnie do B! Co to? Kto to? Nie dałem rady oprzeć się pokusie i spojrzałem za siebie.

Wtem zmaterializował się przede mną humanoidalny cień, który, wbrew swojej płaskiej naturze, był trójwymiarowy i gnał w moim kierunku! Niezależny cień w trójwymiarze, ludzki jak ta lala. No może poza jednym elementem… Rogami. Z jego jajowatej głowy wyrastała para jelenich, majestatycznych rogów, skierowanych ku niebu.

A więc – cień, trójwymiar, niezależność i rogi… Moja pierwsza myśl: koniec świata! To mnie zabije! Chociaż… Zaraz! O to chodziło! Koniec świata! TO jest mój znak! Chociaż… Jeśli ma ten koniec świata wymagać końca mnie, który nastąpi przed końcem obiektywnym, to ja nie chcę tego końca! Nie! O mój egoizmie! Czemuś nawiedził mnie tak późno?

Było już za późno. Cień podbiegł do mnie i… stanął. Nie zabił, stanął jak wryty, jak moje prześmiewcze odbicie. Trwaliśmy w impasie, który z sekundy na sekundę zdawał się przeradzać w farsę. Postanowiłem go przełamać i przetestować moje nowonarodzone odbicie. Poruszyłem prawą, godną zaufania, ręką, na co cień zrobił to samo. Następnie prawą, godną zaufania, nogą, na co cień – to samo.

Nie zostały mi już żadne prawe kończyny, więc zamiast angażować niegodnych zaufania lewych, pozostałem w bezruchu. Lepiej jest w końcu nie zrobić nic, a raczej zrobić nic, niż zrobić to na lewo. Cień – to samo. Ha! Niezwykłe! Byłem u władzy! Tych kilka prawych gestów zbudowało u mnie poczucie mocy, poczucie kontroli. W tamtym momencie byłbym w stanie oddać i zrobić wszystko, żeby raz zaznawszy tego uczucia, już się z niego nie wyrywać. Końcu świata, nie nadejdziesz! Gdybyś nadszedł, nadszedłby koniec mojej władzy, a tego nadejścia bym nie zdzierżył… Ach, jak dobrze! Moje przeświadczenie o ostateczności okazało się być wyłącznie mrzonką…

(!)

Co się stało…? Zamroczyło mnie. Moja… moja twarz! Gdzie moja twarz?! Boże! Co się stało?! Moja twarz… fizycznie była na miejscu, ucho, nozdrze, oko, czoło, ale… ale jej wartość! Gdzie się podziała wartość mojej twarzy?! Ach, ja biedny! Obraz przede mną stawał się coraz wyraźny, aż w końcu dojrzałem w dali… cień! Ten przeklęty cień biegnący do A! Rewers! A! To on musiał mi ukraść twarz! To był fortel! Cała ta farsa to był fortel. Ale jedno nie było fortelem – moje nabyte poczucie władzy.

Dla niego zrobiłbym wszystko, a ten cień, ten ludzki jak ta lala z wyjątkiem majestatycznych rogów cień, chciał mi je odebrać. Zaraz… on… o nie! Koniec świata! Nie chodzi o osobistą krzywdę, to jest omen końca świata. To jest ta wyjątkowość. Cień chodzący po ulicy – brzmi jak zwykły wtorek. Ale cień kradnący wartość twarzy – brzmi jak koniec świata. Musiałem ją odzyskać, a żeby ją odzyskać, musiałem ruszyć w pościg. Dniu ostateczny – teraz to ty, a nie zwykłość, jesteś moim nemezis!

Mój bieg był biegiem o wszystko, biegiem o istnienie świata. Twarz – świat. Świat – twarz. Musiałem odzyskać twarz. Biegłem co sił, lecz cień ludzki jak ta lala był szybszy, był o wiele szybszy niż ja. Czemu nie mogę mieć dwóch prawych nóg?! To wszystko przez tę niegodną zaufania lewą nogę! Chwila moment… Tak! Musiałem odwołać się do godnej natury nogi prawej, dać ponieść się sile walki o nie – koniec świata i zminimalizować udział lewej nogi w biegu.

A jakie jest lepsze zminimalizowanie niż zniwelowanie? Musiałem postawić wszystko na jedną kartę, zmaksymalizować moc prawej. Stopniowo odpuszczałem tej drugiej, aż w końcu mój bieg stał się serią godnych skoków nogi godnej świętości. Fizycznie mogłem być wolniejszy, ale ideowo zacząłem doganiać ten przeklęty cień. Tak! Miałem przewagę, musiał to poczuć, bo zaczęły uderzać mnie po oczach krople cieknącego z niego zimnego potu.

Wtem… wtem stało się coś, co przyprawiło mnie o ból prawego nozdrza. Cień, ten przebiegły fortelmeister, postanowił skopiować, jak to już robił wcześniej, mój ruch. Lecz zrobił coś jeszcze. On go usprawnił. Mogłem się tylko przyglądać jak zręcznie daje susa wprzód, by oprzeć cały ciężar swojego ciała na prawej ręce. Rogi skierował wzdłuż linii swojego ruchu, jakby wyciągając się w kierunku A.

A więc oto byłem ja – skaczący na nodze głupiec, goniący skaczący na ręce cień ludzki jak ta lala. Jak ja mogłem myśleć, że go dogonię? Cóż ze mnie za lebiega! Lebiega, lebiega, lebiega! L E B I E G A! L… La – Le – Ly – Li… Lis! L jak lis! Tak! Nie mogłem dogonić cienia bezpośrednio, jak lew, ale za to mogłem wykazać się sprytem. Jak lis! L miało mi pomóc zatrzymać podróż z B do A, będącą uzupełnieniem A – B. Niemalże od razu nadarzyła się okazja do zrealizowania nowego planu. Cień docierał do rozdroża – gdyby pobiegł w lewo, znalazłby się na drodze biegnącej równolegle względem rzeki. Gdyby zaś wybrał stronę godną, musiałby kontynuować bieg pomiędzy budynkami.

Przede wszystkim musiałem zgadnąć którą drogę wybierze. Serce podpowiadało mi: w prawo! Ale on pewnie zakładał, że ja założę, że on założy, że lepiej pobiec w prawo. Więc, wbrew swoim zasadom, pokicałem ostro w lewo i udałem się w uliczki, by skrócić sobie trasę do rzeki. Cień najwyraźniej się nie oglądał, bo dotarł do rozdroża i, jak przewidziałem, udał się w niegodną stronę.

Gdy skręcił i zdążył wykonać parę skoków na ręce, ja już na niego czekałem. Byłem na pozycji, a im bliżej był cień, tym pewniejszy byłem sukcesu. Plan: zatrzymać go. Jak zatrzymać? Zdobyć atencję. Mój adwersarz był już na tyle blisko, że zdołałem ujrzeć, jak ściska w lewej dłoni moją wartość twarzy. Skakał, skakał, ale ja byłem gotowy. Nie mógł zawrócić, w końcu B – A. Gdy był wystarczająco blisko zdecydowanie zastąpiłem mu drogę, zmuszając do zatrzymania. Dobrze, teraz wystarczyło tylko na stałe zdobyć atencję, Przełknąłem ślinę i z szerokim uśmiechem zacząłem.

JA: O rozżalenia! o wzdychania!
O tajemnicze, dziwne lęki!…
Ziół zapachniały świeże pęki
Od niw liptowskich, od Krywania.

(Tak! Stał jak wryty! Jako, że zdążyłem szybko dokończyć pierwszą strofę, był zobligowany słuchać dalej!)

JA:  W dali echowe słychać grania:
Jakby nie z tego świata dźwięki
Płyną po rosie, co hal miękki
Aksamit w wilgną biel osłania.

(Stoi.)

JA: W seledyn stroją się niebiosy,
Wilgotna biel wieczornej rosy
Błyszczy na kwieciu dzikiej róży.

(Słucha.)

JA: A cichy powiew krople strąca
Na limbę, co tam próchniejąca
Leży, zwalona wiewem burzy…

Sukces! Był pod moim wpływem! Jak się zatrzymał, tak stał. Przekonany o swoim zwycięstwie, swoim geniuszu i znowu w pełnym poczuciu władzy i pewności jutra sięgnąłem w kierunku lewej dłoni, by odzyskać moją wartość i uratować świat. Wtedy cień, ponownie używszy fortelu (i ponownie kopiując moją strategię – tym razem L) uskoczył i znalazł się niebezpiecznie blisko rzeki. Natychmiastowo doskoczyłem, tak samo niebezpiecznie blisko, i błagalnym tonem wymamrotałem.

JA: Nie! Nie rób tego!

CIEŃ: Czego?

JA: A co masz zamiar zrobić?

CIEŃ: Wyrzucić twoją twarz do rzeki.

JA: To tego masz właśnie nie robić!

CIEŃ: Czemu?

JA: Świat się skończy jak to zrobisz!

CIEŃ: Wiem. I co z tego?

JA: Jak to „i co z tego”?! Świat to świat! Twarz to świat! Twarz się skończy, skończy się wszystko!

CIEŃ: Wiem. Tego chcę.

JA: Ale ja nie! Nikt nie chce! Żaden człowiek, a tyś ludzki jak ta lala! Zrozumże człowieka!

CIEŃ: Ale ja trzymam świat.

JA: Wiem.

CIEŃ: A ty nie. I w ogóle żaden człowiek nie. Więc ja zrobię ze światem co chcę. Ja trzymam. Ja robię.

Szlag! Miał absolutną rację. Miał… miał a b s o l u t n ą rację… Miał rację w trzonie tej sytuacji. Skoro świat miał się skończyć, trzeba było dać mu się zakończyć. W moim dążeniu do jego zachowania kierowałem się egoizmem, a nie obiektywną hierarchią wartości. Trzeba było dać mu odejść. Żegnaj świecie! Napiszę ci piękne epitafium!

CIEŃ: I tak masz ich wiele w szafie.

Po tych słowach rzucił wartość twarzy zamaszystym ruchem w kierunku rzeczy. Widziałem jej lot, jej koniec, jej pójście na dno. Widziałem jak dematerializował się cień i, przekonany o końcu swoim, czekałem na niego. Lecz on nie nadszedł. Nie nadszedł, nie nadchodził i nie wyglądało na to, że by nadejść w końcu miał. Cień ludzki jak ta lala, mistrz forteli, oszukał mnie kolejny, ostatni już raz.

Stanąwszy z powrotem na obie nogi, równoważąc swój nacisk na świat, który ostatecznie się nie skończył, poszedłem do kawiarni. Nie była moim zwyczajnym kierunkiem, ale koniecznie potrzebowałem cukru. Musiałem jeszcze po drodze zahaczyć o dom – trzeba było zabrać inną wartość twarzy. Zupełnie zapomniałem, że ostatnio kupiłem pięć nowych.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie felietony z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły