timerPrzewidywany czas czytania to 6 minut.

Opisywany dzień w żaden, nawet najbardziej subtelny sposób, nie różnił się od zbiorowiska innych, nieopisanych dni. Pogoda była, jak zawsze, nijaka, typowa, zawisła między stanami, które można jednoznacznie zdefiniować – była pośrodku. Sama data też się niczym się wyróżniała – była jakby zagubiona pośród innych, bardziej znaczących liczb na kalendarzu. Słowem – rutyna absolutna. W taki właśnie dzień doszło do zdarzenia przełomowego, lecz na nieszczęście głównego jego bohatera, zupełnie przemilczanego.

Albert każdego dnia szedł dokładnie tą samą drogą do pracy i z powrotem. W przebywanej co dzień ścieżce nie można by znaleźć odchylenia choćby milimetrowego. Każde pęknięcie w asfaltowej nawierzchni, każde drzewo, mniej lub bardziej ogołocone, wszystko towarzyszyło mu w tej smętnej drodze z tą samą, nieudawaną biernością. Jakby miał przed sobą namalowany pas, wzdłuż którego jego podświadomość kazała mu bezwzględnie iść i nie oglądać się w poszukiwaniu innych pasów.

Czym się zajmował? Był nauczycielem. Mimo wykształcenia konkretnie w kierunku historycznym zdarzało mu się okazjonalnie wykładać każdy przedmiot po trochu. Czasami zawitał na lekcję geometrii, niekiedy opowiadał bezkształtnej masie uczniów o powstawaniu mydła, kiedy indziej jeszcze prowadził rozgrzewkę przed meczem piłki nożnej. Z czego wynikała ta specyficzna wielozadaniowość? Nie wiedział. Tak po prostu było.

Szedł więc Albert ulicą w drodze do pracy, gdy nagle, niewytłumaczalnie, stanął w miejscu. Nie potrafił zidentyfikować tego impulsu – nigdy wcześniej się w tym miejscu nie zatrzymał. Ponadto nigdy zatrzymać się w tym konkretnym miejscu nie planował. Spontaniczne odchylenie od normy przyprawiło go o mdłości.

Mętnym wzrokiem odszukał stojący w zasięgu kilku kroków kosz na śmieci. Doskoczył do niego ociężale i wyrzucił z siebie wszystkie, najwyraźniej uznane przez ciało za zbędne, treści żołądkowe. Wciąż jednak czuł się nieswojo, jakby ktoś chwycił go za trzewia i złośliwie odwrócił na drugą stronę.

Czemu się zatrzymał? Czemu jakaś niepowstrzymana siła zdecydowała się przemocą umiejscowić go akurat tam? Pytania świdrowały mu mózg, już i tak obciążony samym zdarzeniem, obdartym z okoliczności. Wtem poczuł podobny impuls – skierował nieprzytomnie wzrok w stronę pobliskiej klatki schodowej i, powstrzymując płacz desperata, ruszył w jej stronę.

Niezwykłość sytuacji, choć obiektywnie wcale nie niezwykła, przytłaczała jego zwyczajne ja. Jakby świat stracił resztki logiki nim rządzącej pędził ku drzwiom. Wpadł na klatkę przez uchylone drzwi i biegnąc udał się na dach. Zadyszka łącząc siły z kolką przyprawiały go o katusze, ale to uczucie było silniejsze. Myślał: – Przestań! Nie chcę! – ale to nie chciało przestać. Gdy myślał, że straci przytomność, poczuł strumień rześkiego powietrza na spoconej skórze – był na dachu.

Zajęło Albertowi chwilę dojście do pełnosprawności zmysłów. Świat kręcił się furiacko, w uszach trwał nieznośnie bolesny, jednostajny pisk. Czuł, jak z nosa leci leniwie strużka gorącej, bordowej krwi. Padł na ziemię i pocałował posadzkę. W końcu, spojrzawszy nieco bardziej trzeźwym okiem, dostrzegł kobietę. Jej obecność zakłócała jakby stan założony tego dachu – nie spodziewał się zupełnie nikogo, a szczególnie kobiety. Kobieta na dachu?

Poczuł odruch wymiotny. Zdusił go jednak ostatkami woli i zdecydował, chyba samodzielnie, żeby do niej podejść. Zrobił kilka kroków w jej kierunku a ta, budząc się ze stanu noszącego znamiona snu, przybliżyła się do krawędzi z wyraźną intencją rzucenia się z niej.

ALBERT: Przepraszam! Co szanowna pani robi?

KOBIETA: Nie widzi pan? Chcę skoczyć.

ALBERT: Ale, jeśli można spytać, z jakiego powodu?

Kobieta usłyszawszy pytanie, zamyśliła się momentalnie. Wyrwała się po kilku sekundach z transu.

KOBIETA: Można spytać.

ALBERT: Z jakiego powodu chce pani skakać? Przecież to nienormalne!

KOBIETA: Ktoś przecież musi skakać. Jak nikt tego nie robi, to ja muszę to zrobić.

ALBERT: Toć to podejście nie ma sensu!

KOBIETA: A czyta pan o samobójcach? To normalne, że ludzie skaczą. A jak nikt inny nie skacze, to żeby zachować bilans, muszę skoczyć ja. Wtedy będzie normalnie.

ALBERT: Pani nie skacze!

KOBIETA: Kiedy ja skoczę!

Alberta przeszyła niemoc. Przecież ona ma rację… Skoro fakt, że ludzie skaczą jest normą, to ktoś przecież musi skakać. Z drugiej strony nie może po prostu odejść. To byłoby nienormalne z jego strony, wypada przecież, jak nakazują normy, chociaż spróbować ją ocalić. Tylko wtedy nie skoczy – i kto skoczy? Ktoś skoczyć musi. Znaleźli się w martwym punkcie.

ALBERT: Pani nie skacze!

KOBIETA: Zrobię to, mus to mus proszę pana. Mi się to też nie podoba, ale jakieś zasady na tym świecie muszą zostać zachowane. Robię to dla idei!

ALBERT: A co jeśli zaproponuję inne rozwiązanie?

Kobieta spojrzała na niego badawczo. Choć była gotowa do swojego heroicznego poświęcenia, poczuła potrzebę wysłuchania możliwej alternatywy. Albert natomiast poczuł, że w końcu może zrobić coś istotnego dla świata.

ALBERT: Ja skoczę!

KOBIETA: Oszalał pan! To nienormalne!

ALBERT: Ale ja muszę spróbować panią uratować! To zawsze tak wygląda, nikt nie pozwala samobójcom po prostu się zabić. Zawsze ktoś się wtrąca.

KOBIETA: Ale ja nie mogę panu pozwolić…

ALBERT: Proszę pani, niech pani pomyśli racjonalnie. To pani chce skoczyć. Ja jestem świadkiem. Muszę spróbować panią uratować. Z drugiej strony ktoś skoczyć musi, żeby nie musiał nikt inny. Tak więc: ja skoczę, pani odejdzie. Nie jest pani zobowiązana mnie ratować. Ja jestem zobowiązany ratować panią. Jeśli skoczę, wszystko będzie w normie.

Kobieta oddała się ważeniu wszelkich za i przeciw. Rozważania trwały długo, aż pot nawilżył jej wysokie czoło, a skóra przybrała kolor purpury. W końcu jednak ciąg logiczny zamknął się i doszła do wniosków pokrywających się z teorią nieznajomego. Ktoś skoczyć musi. Co za szlachetne poświęcenie!

Albert w tym czasie odzyskał pełne panowanie nad myślami i ciałem. Czuł, jak pas przed nim namalowany wracał na właściwe współrzędne. Norma formowała się na nowo.

KOBIETA: Dziękuję panu, to naprawdę bohaterskie z pańskiej strony!
ALBERT: Niech mi pani nie dziękuje. To powinność.

Nie tracąc oddechu na kolejne zbędne ozdobniki Albert zrobił konkretny, pewny krok i skoczył. Jego ciało roztrzaskało się o niefortunny punkt, w którym kilka minut wcześniej los kazał mu się zatrzymać. Co za szczęście! W tamtym, odległym o minuty momencie wydawało się, że świat zdeformuje się pod ciężarem odchyłu od normalności.

Okazało się, że przeznaczenie przewidziało dla normy kolejny dzień zwykłego życia, nie informując jednak nikogo o tym bohaterskim poświęceniu Alberta. Nikt nie zapamiętał jego imienia mimo uratowania przez niego normy. W końcu ktoś skakać musi.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie artykuły z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły