timerPrzewidywany czas czytania to 5 minuty.

Quo

Przez całe swoje życie człowiek – mikroskopijna cząstka, miniaturowy względem rozmiaru rzeczywistości organizm – wydaje się trwać w nienaruszalnym stanie umysłu, który sprawia, że ten myśli o sobie jako o nieśmiertelnym. Trudno jest bowiem stworzyć w swoim umyśle realistyczny obraz swojej ewentualnej śmierci, a jeszcze cięższe, bo graniczące z niemożliwością, staje się wyobrażenie sobie kształtu świata bez swojej świadomej obecności w nim.

Ten świat ogranicza się dla człowieka do jego minimalnego udziału w rzeczywistej osi czasu. A czas i świat kpią z biednego, zaślepionego człowieka, dając mu złudzenie wpływu na ich kształt. Biedny człowiek jest jak tresowany piesek, który zostaje uśpiony jak nie ma już siły stawać na dwóch łapach chcąc czegoś więcej.

Czy to czas i świat niezależnie, czy to Bóg naigrywa się z człowieka, wiadomo na pewno – jest to żart o zasięgu globalnym. Poczucie nietykalności, tak trwałe jak samochód, tak kruche jak kręgosłup. Ja sam też byłem ofiarą okrutnego figla, ale do czasu. Do czasu pewnego białego dnia.

Było około południa, wyjątkowo gorącego i rozleniwionego, gdy szedłem. Dokąd? Nie wiem. Mój umysł po raz kolejny poczuł potrzebę wejścia w stan podróży duchowej, dla której katalizatorem miał być mój bezcelowy spacer po okolicy. Wychodzę z założenia, że instynktów nie należy, za wszelką cenę, tłumić. Tym bardziej jeśli dają one realną, namacalną korzyść. Moje nie dawały jej nigdy, ale przez sentyment do przodków i literatury tłumić ich nie miałem zamiaru.

Tak więc szedłem kolejny już raz samotnie tylko dla uczucia przemieszczania, mijałem ludzi zarówno ruszających się, jak i stojących – choć ci drudzy najpewniej byli jedynie w stadium przejściowym… Wychodzi na to, że wszyscy, których mijałem, trwali wówczas bądź mieli zacząć trwać w tym samym stanie… Mijałem więc ludzi.

Starałem się nie rzucać zbytnio w oczy. Oczywiście nie z powodu jakiegokolwiek występku. Chociaż oczywiście coś na pewno na sumieniu wtedy miałem, ale nie było to uczucie dominujące. Po prostu chciałem jak najbardziej wejść w fuzję z otoczeniem, wpuścić do płuc powietrze, które kołysało leniwie liście, poczuć pod nogami rozgrzany asfalt, niemal topiący się pod każdym krokiem. Chciałem aby moje ciało stało się przewodnikiem sił natury, by może dzięki temu dojść w końcu do chociaż zalążka oświecenia. Do stanu zaspokajającego moje intelektualne instynkty, który uwolniłby mnie od moich syzyfowych tułaczek donikąd.

Strumienie tychże myśli obciążały mój umysł do granic możliwości przetwarzania informacji i usilne próby zjednoczenia z rzeczywistością przynosiły odwrotny skutek – skupiwszy się na tym nie byłem w stanie, paradoksalnie, być integralną i przytomną częścią świata. Z tego powodu nie udało mi się w porę zarejestrować nadciągającego w moją stronę pojazdu, obiektywnie poruszającego się pewnie szybko, lecz w mojej własnej, raptownie wytworzonej wersji rzeczywistości, jadącego mozolnie.

"Drewniane Anioły" - część I z IV

Pojazd ten uderzył w moje sparaliżowane ciało z mocą wystarczającą, by mnie powalić, lecz nie żeby pozbawić przytomności, przez to mimo względnego omdlenia udało mi się zapamiętać większość szczegółów kolejnych wydarzeń. Najbardziej dotkliwym skutkiem niefortunnej kolizji była śmierć. Lecz nie moja śmierć, ale śmierć mojego, jakże ludzkiego przekonania o swojej wyjątkowości. Żart przestał być zabawny, przybrał obraz żałosnej kpiny.

Czułem gotującą się we mnie złość, okropną złość. Jak mogłem ja zostać tak potraktowany? Ja jako człowiek? To już nie może człowiek być traktowany zgodnie z wymaganiami mówiącymi, jak człowieka traktować się powinno? Jak można było tak postawić na szali moje życie? Puf! Była wyjątkowość – nie ma wyjątkowości.

Został mi zaledwie niesmak. Niesmak i poczucie bycia okradzionym, parszywe uczucie. Jakby ktoś zabrał mi mój dar wiecznego życia, nie dość, że na początku istnienia, to jeszcze nadprogramowo teraz. Skoro wiadomym było dla świata, że kiedyś umrę, to musiał mnie ten świat pozbawiać ostatnich złudzeń? Co za okrutnik ten świat! Prędzej on by się rozpadł pod ciężarem swojej pychy niż ja bym uwierzył w kruchość mojego istnienia… Przynajmniej do wtedy.

Wtedy nagle świat stał się przerażający, decyzyjny, to on chwycił za sznurki, a mnie wyrzucił z powrotem na scenę. Miałem tańczyć dalej, dalej być pieskiem – ale pieskiem, który widział kto go wykorzystuje. Zamierzałem zrobić coś z tą świadomością. Reasumując okazuje się, że moja tułaczka jednak w końcu znalazła rezultat, który stał się punktem przełomowym w moim wtedy niemal przerwanym życiu.

Gotowy do działania leżałem na rozgrzanym asfalcie, będącym w stanie skupienia pozwalającym na poczucie tonięcia w nim. Ubezwłasnowolniony przez zderzenie czekałem na łaskę, która nadeszła, jak to łaska, ze strony nieoczekiwanej. Z samochodu, który zaliczył z moim ciałem względnie bliskie spotkanie, wysiadło dwóch mężczyzn.

"Drewniane Anioły" - część I z IV

Podbiegli do mojego ciała pospiesznym krokiem, widocznie trzęsąc się pod swoimi luźnymi ciuchami. Czułem ich obecność i czułem, jak obłapują mnie panicznym wzrokiem, szukając wskazówek jak rozwiązać zaistniały problem. Problemem oczywiście byłem ja. Choć może nie ja sam, tylko mój stan, spowodowany przez nich.

MĘŻCZYZNA 1: Kurwa… I co teraz? Zachciało się wracać do domu po kurtki. Trzeba było je zostawić i jechać.

MĘŻCZYZNA 2: Ale gdybyśmy je zostawili, to byłoby nam później zimno. A tak będziemy mieli je w zanadrzu wieczorem. Nikt pewnie nie pomyślał o kurtkach, ale my tak. Dlatego nie będzie nam zimno jak innym.

MĘŻCZYZNA 1: Racja, dobrze że po nie wróciliśmy. Ale co z nim? Przecież to ja go potrąciłem. Będzie mi zimno tak czy owak na samą myśl o nim.

MĘŻCZYZNA 2: Myślisz? Przecież to on wszedł na drogę nie patrząc na boki. Tego uczą od dziecka, to coś co każdy robi. Złamał normy pierwotne to teraz ma.

MĘŻCZYZNA 1: To mnie nie rozgrzewa.

MĘŻCZYZNA 2: A jak się napijesz? To cię na pewno później rozgrzeje.

MĘŻCZYZNA 1: Nie, będę więcej myślał o nim, ostatecznie będzie mi zimno nawet w dwóch kurtkach.

MĘŻCZYZNA 2: Hm… A jeśli mu pomożemy? Twoje sumienie będzie spokojne, na pewno będzie ci ciepło przez poczucie podarowanej dobroci.

MĘŻCZYZNA 1: Tak! Co za pomysł! Trzeba mu pomóc, altruistycznie, żebym potem miał z głowy zimno. Dobrze, że mamy te kurtki! Tylko… dokąd go zabrać? Można by do szpitala, ale ten człowiek… wydaje mi się, że potrzebuje innej pomocy. Czuję, że nie był na tej ulicy bez powodu. Jakiś powód go tam skierował. Może chciał się zabić? Może czegoś szukał? Może był na skraju oświecenia? Może dzięki mnie odkrył nową prawdę? Trzeba go zabrać do miejsca, gdzie jego duch znajdzie ukojenie. Zrobimy to z realną korzyścią dla obu stron i puścimy sytuację w niepamięć! Brawo dla altruizmu! Brawo dla mistycyzmu!

Bez żadnych konkretnych ustaleń moi oprawcy, lecz jednocześnie wybawcy podnieśli moje ciało, najwyraźniej nieudręczone żadnymi złamaniami, i zdecydowanym ruchem wrzucili je do bagażnika swojego samochodu. Po chwili ruszyliśmy w niewiadomym, przynajmniej mi, kierunku. Kołysanie pojazdu odbijającego się od nierównej nawierzchni z czasem dokonało tego, czego zderzenie nie dało rady dokonać – pozbawiło mnie przytomności.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie opowiadania z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły