timerPrzewidywany czas czytania to 9 minut.

Tabor

Nie byłem w stanie ocenić jak długo mój umysł był nieaktywny, zamiast choć niewyraźnego zalążka wspomnień w mojej głowie była pustka. Żadnych majaczeń, żadnych snów, żadnych wizji – moja świadomość została odcięta od wszelkich bodźców.

Ocknąłem się w końcu pobudzony dotykiem, który ogrzał moje przedramię. Był to jednak dotyk inny niż zwykły – ten dotyk zdał się przeszyć całe moje ciało, tworząc impuls wędrujący po organizmie tajemnymi ujściami i kanałami.

Nie wiem, czy jego wyjątkowość była obiektywnym zjawiskiem, możliwym do zdefiniowania na zasadach praw rządzących światem, czy raczej wynikała ona z mojego położenia. Może dotyk zgrał się akurat z moim formującym się już wcześniej przebudzeniem? Może mój umysł wykreował tę wyjątkowość jako nieprawidłową interpretację swoich własnych działań?

"Drewniane Anioły" - część II z IV

Osobą, która mnie przebudziła, okazał się być kapłan. Był to jednak kapłan wyjątkowo niekapłański, wyglądał raczej na drwala. Uczciwego, prostego, lecz wciąż drwala. Miał surową, drwalską twarz, przykrytą gęstą, drwalską brodą. Jego wizerunek zdawał się krzyczeć: „Nie jestem kapłanem! Ja uczciwie zarabiam na życie! Jestem bezpośrednim materialistą i hedonistą!”.

Jednak jego ubiór gryzł się z owym streszczeniem osobowości i jakby sam, niezależnie i poniekąd ironicznie mówił: „Bóg zapłać.”. Oczywiście drwale również, przynajmniej tak mi się zdaje (znam tylko trzech drwali), mogą tak mówić. Ale manieryzm tego ubioru i jego kwestii był typowo kapłański. A jako że był kapłański i do tego typowo kapłański, to nie mógł być typowo drwalski, a tym bardziej nie po prostu drwalski. Paradoks na nogach i to jeszcze dotykający mojej ręki.

Mój dyskomfort był konkretny i podmiotowy jak nigdy. Nie zauważył, że moje oczy się otworzyły – najwyraźniej jego elektryzujący dotyk był wyłącznie odruchem, może niewinnym gestem wsparcia. Co to za człowiek, który nieintencjonalnie wzbudził w moim ciele taką reakcję? Co by było, gdyby chciał rzeczywiście mnie dotknąć w wyraźnym celu?

Musiałem zdobyć jego atencję. Musiałem poznać jego naturę, jego sposób bycia. Kaszlnąłem subtelnie, lecz sugestywnie, chcąc dać znać o moim powrocie do pełni świadomości. W tym momencie nasze linie wzroku zbiegły się, nawiązaliśmy kontakt.

Jednak jego reakcja na moją przytomność ograniczyła się zaledwie do uśmiechu, niczego więcej. Uśmiech? Oczekiwałem chociaż pytania o stan, lecz najwyraźniej nie uznał za stosowne dopytać. Uśmiech… do tego ciepły i szczery!

JA: Nie ma ksiądz zamiaru spytać o mój stan?

KAPŁAN: Czemu miałbym mieć taki zamiar?

JA: Czuwa ksiądz nade mną, więc powinien mieć na uwadze moje samopoczucie i stan.

KAPŁAN: Nie czuwam nad tobą z troski.

JA: Więc? Z jakiego powodu?

KAPŁAN: Z poczucia odpowiedzialności. Panowie, którzy przywieźli cię do tego kościoła mówili, że potrzebujesz pilnej pomocy. Zaufali, że się tobą zajmę, powinienem się tobą zająć, więc się zajmuję. Ale nie znam cię, więc szczerego przejęcia twoim stanem nie czuję.

Miał rację, moje pretensje były zupełnie bezpodstawne. Co za faux pas! Ten człowiek wykonywał powinność narzuconą mu bezlitośnie przez normę postępowania, był w pułapce zastawionej na niego przez dwóch Samarytaninów i swojego własnego Boga, a ja bezczelnie wypomniałem mu brak jego zainteresowania! Cóż za obycie, szczerość, mądrość jaśniejąca przez gałki oczne!

Może on mógłby mi pomóc w odnalezieniu oświecenia, może on mógłby mi pomóc w nadaniu znaczenia mojemu życiu? Może to przy pomocy osoby trzeciej muszę uczynić swoje życie znaczącym? Niedawna obecność na krawędzi życia mnie obudziła – muszę być aktywistą, mieć wyraźne dążenie. Czyżbym odnalazł mojego mentora?

KAPŁAN: Ci dwaj mężczyźni przywieźli cię mówiąc, że potrzebujesz pomocy w podróży do oświecenia, a przynajmniej to właśnie wywnioskowali uderzając cię samochodem. Świadomość twojej potrzeby, mimo mojej obojętności, zobowiązuje mnie do zaoferowania ci pomocy, ergo – skorzystasz z niej?

Co za szczęście i nagły uśmiech losu! Zupełnie jakby wyczytał moje myśli! Jakby nawiązała się między nami astralna nić porozumienia! Tak, tego właśnie potrzebuję w drodze do oświecenia. Kogoś, kto mi tę drogę wskaże i poprowadzi, kto tę drogę dla mnie wyprostuje i doprowadzi do celu. Oświecenie było bliżej niż kiedykolwiek.

JA: Jaką pomoc jest mi stanie ksiądz zaoferować?

KAPŁAN: Jedyną, na którą pozwalają mi kwalifikacje – duchową, w ogólnym pojęciu abstrakcyjną.

JA: Tego właśnie potrzebuję! Nie realnych, przyziemnych rad, lecz bezpodmiotowego krążenia wokół moich abstrakcyjnych potrzeb!

KAPŁAN: Idealnie! Zaczynam angażować się w twoją pielgrzymkę. Właśnie trwa pokuta, mogę cię zaprowadzić.

"Drewniane Anioły" - część II z IV

Dałem jak najsubtelniej znak głową, że zgadzam się na zaproponowany kierunek. Kapłan poprowadził mnie w kierunku głównej części kościoła przez soczysto zielony ogród, oddzielający gmach świątyni od plebanii. On sam wszedł wejściem dla pracowników, ja musiałem dostać się do środka wejściem dla reszty. Gdy przeszedłem przez główne drzwi, moim oczom ukazało się wnętrze, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.

Było to wnętrze monumentalne, wzniosłe, ozdobione bogato i jakby z intencjonalnym przepychem. Czułem fuzję odrazy i podziwu dla stylu, na którego wpływ zostałem tak gwałtownie wystawiony. Czuć się dało miłość wiernych w każdej ozdobie, w każdym kafelku, każdym kilogramie złota. Co za kochający wierni!

Straciłem orientację od ogromu uwielbienia, którego właśnie stałem się elementem. Poczułem jak wykręcają mi się organy, jak oczy przepełniają się krwią, jak uszy cierpią od nieznośnego echa pochwalnych psalmów. Ciepła strużka krwi powoli, bezczelnie wręcz spływała po ścieżce nozdrze – warga, pokazując mi moją słabość.

Furiacko otarłem usta i zacząłem badać otoczenie. W ławkach rzędami klęczeli ci ohydnie kochający wierni, ze wzrokiem skierowanym pokornie w zimną posadzkę. Ha! Oni naiwni pokutują za swoje przewinienia w nadziei na lepszy los po śmierci, a ja byłem o tyle od oświecenia! Właśnie… mój kapłan.

Czemu właściwie mój? Nie mogę zawłaszczać sobie kapłana. Ale to nie fakt jego posługi tak mnie zainspirował, lecz to, co kryło się pod szatami. To, jak magnetyczną osobistością ten kapłan/dla-mnie-nie-tylko-kapłan okazuje się być.

Nie zawłaszczam więc jego jako kapłana, lecz jako personę samą w sobie, definiowaną przez osobiste atrybuty. Ale skrót myślowy „mój kapłan” oszczędza tłumaczenia sobie za każdym razem tej, mimo że oczywistej, nieco zawiłej nici powiązań dzierżawczych.

Reasumując – musiałem go odnaleźć. Lub – pozwolić jemu na odnalezienie mnie. Tak, odnalezienie leżało po jego stronie naszej wzajemnej odpowiedzialności. Musiałem dać sygnał, że jestem gotowy na cud oświecenia.

Dając ponieść się niepowstrzymanej euforii zacząłem tańczyć, lecz nie składnie, podług ustalonej choreografii, tylko spontanicznie, pozwalając impulsom na losowe napinanie moich mięśni. Tańczyłem całym moim sercem, całą moją duszą, ze wszystkich moich sił, chciałem być zauważony. Piana kapała mi z ust, łącząc się po drodze na ziemię ze słonym potem.

Moje wyczyny zaskarbiły mi atencję wszystkich pokutujących, lecz zamiast braw i radości, spowodowałem wyłącznie zawodzenie i płacz. Ludzie wyli patrząc na mnie, wznosili ręce w stronę nieba. W końcu mój kapłan pojawił się w lewym skrzydle świątyni, zmaterializował się tam znikąd i pospiesznym krokiem dotarł do mnie.

KAPŁAN: Dobrze, że zacząłeś tańczyć, nie odnalazłbym się wśród tych biednych duszyczek. Sprowadziłem cię tu nie bez powodu. Jestem moralnie zobowiązany do pomocy w twojej wędrówce. Wpadłem na pomysł. Oczywiście jedyną możliwością na oświecenie jest poznanie obecności Boga, więc musimy doprowadzić do tego, abyś jej doświadczył. Musisz poznać Boga i jego obecność.

JA: Ale w jaki sposób? Czyż nie musiałbym umrzeć? Lub, co gorsza, zacząć się przed nim kajać?

KAPŁAN: Nonsens! Są dwa sposoby: możesz albo wystawić się na działanie krwi Chrystusa, albo przejść przez cierpienie, którego doświadczył. Którą opcję wybierasz?

JA: Jak niby miałbym doświadczyć cierpień? Sfera symboliczna nie starczy aby doznać oświecenia.

KAPŁAN: Nie symboliczna, lecz w pełni rzeczywista. Widzisz krzyż nad ołtarzem? Co tydzień krzyżujemy tam nową osobę, losowaną pośród parafian. W tym tygodniu wisi pan Marek, bronił się że ho ho, ale w końcu razem z jego żoną go zaciągnęliśmy.

JA: Przecież toć pewna śmierć!

KAPŁAN: Tak! Prosta, bezpośrednia droga do zjednoczenia z Ojcem przez ból, który czuł jego Syn! Wybawienie natychmiastowe, a co za tym idzie – oświecenie!

JA: Oświecenie poprzez śmierć?

KAPŁAN: Dokładnie! Chyba że wolisz opcję drugą – musisz wypić krew chrystusową, którą mam w tym oto (wyjmuje kielich) kielichu. Przygotowałem go, bo zakładałem, że świadoma śmierć jest zbyt górnolotna dla ciebie.

Wziąłem kielich w dłonie i wypiłem zawartość duszkiem, jednym, wielkim, łapczywym haustem. Momentalnie, po przebyciu przez nią odcinka przełyku, zacząłem się dusić. Czułem, jak raptownie zaczęła ulatywać ze mnie esencja życia. Co za ból!

Choć ból fizyczny był znikomy, bardziej intensywny był ból bycia oszukanym, bycia otrutym przez własnego mistrza! Jak mogłeś mistrzu? Powierzyłem ci mój los, misję skonstruowania ze mną sensu mojego istnienia, mojej drogi do oświecenia, a ty w tak haniebny sposób narzuciłeś mi swoją wizję tego oświecenia. Ten sam cel, tak różne ścieżki.

Myliłem się co do ciebie! Ty Judaszu! Brutusie! Zdradziecki niczym kobieta! Tak! Pozornie ojciec mądrości, duchowo kobieta! I to nie kobieta zwyczajna, o przeciętnym poziomie zdradliwości, lecz kobieta zdradziecka ponadprzeciętnie! Ponadprzeciętny zdrajca mentalnej płci i moich nadziei! Jak mogłeś?

W końcu udało mi się wywołać odruch wymiotny i zwrócić bezpańskiemu kapłanowi zawartość kielicha na but. Widać było, jak gotuje się w nim złość, możliwe, że porównywalna skalą do mojej.

KAPŁAN: Co to ma znaczyć?! Tak na buta?!

JA: Ksiądz próbował mnie zabić!

KAPŁAN: Tak, ale to nie pretekst żeby brudzić człowiekowi buta! Pan też człowiek, jakby się pan czuł, gdybym to ja ubrudził pańskiego?! To, żeś pan człowiek, jeszcze pogarsza sytuację! Żeby tak człowiek człowiekowi?!

JA: Myślałem, że krzyż uwzględnia śmierć! Kielich nie! Idealne zestawienie – wybór między życiem a śmiercią, a ksiądz tę harmonię zburzył!

KAPŁAN: Nie mówiłem, że wypicie nie skończy się śmiercią! Śmierć, dołączenie do Boga to jedyny sposób na oświecenie! Wybór uwzględnia tylko jej rodzaj – świadomy lub nie.

JA: To skandal! Skandal i szwindel! Ja pragnę oświecenia przez cel istnienia!

KAPŁAN: Celem istnienia jest zjednoczenie! Tylko On jest jego katalizatorem!

JA: Bunt! Ja osiągnę oświecenie sam! Sam i tylko sam! Bez katalizatorów! Wezmę los świata mojego i obiektywnego w moje ręce i nadam mojemu życiu znaczenie! Zmiana! Postęp! Futuryzm!

KAPŁAN: Nie! Skończ pan! Nie tutaj!

Nagle w odpowiedzi na moje słowa wszyscy wierni, ohydni i biedni, podnieśli się i zaczęli tańczyć. Dlaczego? Nie dało się zinterpretować zamysłu. Złość? Smutek? Radość? O, taniec! Wyraża tak wiele i jednocześnie nic. Czy może przecież wyrażać cokolwiek, jeśli nie wiadomo co wyraża? A może o to mu paradoksalnie chodzi? By wyrazić swój brak wyrazu?

KAPŁAN: Coś pan narobił?! Co narobiłeś?! Teraz będą wolni i rozwiną niezależny system moralności! Tylko nie imperatyw!

JA: Brawo! Romantyczny indywidualizm! Naprzód! A co do księdza – chętnie ubrudziłbym też drugiego buta. Nawet swoje jeśli by było trzeba!

KAPŁAN: Ty kanalio!

Wyszliśmy z kościoła tłumem, lecz każda jednostka pogrążona była w swoim indywidualizmie. Każdy rozpoczął, we własnym zakresie, swoje poszukiwanie sensu. Moim celem stała się oaza niespokojnych umysłów – skierowałem się do baru.

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły