timerPrzewidywany czas czytania to 6 minuty.

Tabula Rasa

Dziecko rewolucji… Symbol. Potrzebowaliśmy symbolu, ale nie mógł on pozostać na poziomie abstrakcyjnej wartości – musiał mieć materialny ekwiwalent. Musiałem znaleźć ekwiwalent dziecka rewolucji… Dziecka… Co jest najlepszym ekwiwalentem, materialnym odzwierciedleniem symbolu dziecka?

Dziecko! Tak! To oczywiste jak rewolucja! Musiałem odnaleźć dziecko, ono było najistotniejszym elementem naszego planu. Dziecka nie mogłem jednak odnaleźć przed samym barem, więc poszerzyłem swój obszar poszukiwań o kilka dodatkowych przecznic. Kto by pomyślał, że o tej godzinie, w tak idealny dzień jak wtorek nie można znaleźć dziecka?!

"Drewniane Anioły" - część IV z IV

W końcu, po godzinie krążenia, udało mi się odnaleźć kobietę pchającą wózek. Podszedłem do niej krokiem pewnym, tworząc w umyśle niezrównaną linię argumentacyjną, na podstawie której odda mi swoje ukochane dziecko. Rewolucja! Ona wymaga ofiar, niestety czasem musi nią być wózek.

JA: Szanowna pani, przepraszam najmocniej, ale jestem zmuszony skonfiskować pani dziecko.

MATKA: Słucham?! Z jakiej racji?

JA: Dla dobra ogółu proszę pani, potrzebuję tego dziecka i docenię, jeśli nie będzie się pani opierać ponad ramy oczekiwanego oporu.

MATKA: Ale ja jestem nieuświadomioną egoistką! Nie mam zamiaru oddać panu mojego dziecka!

JA: Proszę pani, mnie to też się absolutnie nie podoba, ale pani dziecko jest niezbędne. Wymuszam na pani, w imieniu ludzkości, to poświęcenie.

MATKA: A kto mnie do tego zmusi? Pan i kto?

JA: Ja i rewolucja!

Usłyszawszy to jedno, jakże pięknie roznoszące się słowo, kobieta zdała się zwątpić w swój sceptycyzm. Idealnie to rozegrałem! Wykorzystałem moralną przewagę nie od razu, lecz w najodpowiedniejszym momencie. Jej oczy zaczęły wędrować z punktu do punktu, nie mogąc odnaleźć stałego miejsca zaczepienia. Widocznie w jej umyśle toczyła się batalia. Batalia, której wynik doskonale przewidziałem.

MATKA: Pan… trzeba było od razu, że to o rewolucję… jak tak to ja oddam. Ja oddam, jak rewolucji potrzebne. Tak, ja chcę się pośrednio przysłużyć. Ale muszę mieć gwarant sensowności jego udziału. Ma pan gwarant powodzenia rewolucji?

JA: Wszystkie wielkie rewolucje się udają. Nasza musi się udać, jako że to rewolucja, a do tego wielka.

MATKA: Ręczy pan za to życiem?

JA: Rewolucja to ja! Ona zginie – zginę ja!

MATKA: Niech pan tylko dzieckiem się nie udławi.

JA: Słucham?!

MATKA: Rewolucja pożera swoje dzieci. Niech pan je kocha.

Mój symbol! Piękne dziecko, piękne ciało, piękny ekwiwalent! Wydawało się być pozbawione jakichkolwiek indywidualnych cech, co czyniło je idealną alegorią – ogólną, podmiotową, ale nie do końca określoną. Mogłem spokojnie zanieść je do baru, jego rola była już znajoma. Wziąłem więc zawiniątko z wózka, a dotknąwszy kocyka, w którym ukrywał się mój symbol przewrotu, poczułem szok. Szok który rozszedł się równomiernie po całym moim ciele, poczułem, jakby między mną a tą miniaturową istotą zaistniała nić połączenia. Mimo jego bezcielesności, trzonu jego istnienia w sferze ideologicznej, nasze ciała zespoliły się w przedziwnej fuzji. Czy to… Czy to była miłość? Tak! Moje dziecko rewolucji, wpływ jest nie do odparcia! W tym momencie wiedziałem, że podjąłem właściwą decyzję.

JA: Dziękuję pani w imieniu ludzkości, to nie lada poświęcenie.

MATKA: Ktoś musi w końcu oddawać dzieci.

Przepełniony potrzebą czynu, potrzebą zmian, niemalże natychmiastowo skierowałem się w kierunku baru, niosąc w rękach moją relikwię. Cały ten czas moje dziecko spało, niewzruszone swoją istotnością wobec tak wielkiej sprawy. Zupełnie jakby było w pełni świadome swojej wyjątkowości i nie miała ona prawa wyrwać go z błogiego, kojącego, dziecięcego snu. A był to okaz wyjątkowo piękny, jaśniejący swoją dziecinnością, emanujący czystością i niewinnością, przeczący ludzkim instynktom. Wiedziałem, że dobrze przysłuży się naszej sprawie.

Dotarłszy do baru od razu dostrzegłem istotną zmianę. Zmianę kluczową, tak ważną i korzystną dla mnie! Dla nas! Cóż za szczęście! Ciało osób, które były w barze przed moim wyjściem rozwinęło się i teraz, zamiast pięciu członów, było ich może nawet dziesięciokrotnie więcej! Cała ta masa, całe to ciało mogło być idealnym katalizatorem naszej idei. Potrzebowaliśmy podmiotu, na którym moglibyśmy działać. Mieliśmy i podmiot, i symbol. Dodatkowo – był wtorek. Wszystkie okoliczności się zbiegły – mogliśmy zaczynać.

TYP: Jest pan! Pokaż no pan ten okaz… Piękne! Piękny symbol rewolucji! Pan mi je teraz da… A pan sam niech przedsięweźmie kolejny, ostateczny krok. Podmiot – podmiot to trzon. Musi pan zdobyć podmiot. Mamy go, na szczęście, pod ręką, ale musi pan zaskarbić sobie wsparcie tej masy. Jest pan określony, będą pana słuchać. Musi pan przemówić! Przemówić do podmiotu! Ma pan symbol! Jest pan gotowy!

"Drewniane Anioły" - część IV z IV

Wyniesiony na wyżyny motywacji postanowiłem przemówić. W tym momencie mój umysł był jakby w transie – materializowało się wszystko, czego szukałem do tej pory. Rewolucja sprowadziła na mnie oświecenie, a moja rola w niej – sens. Żyłem wyłącznie dla niej, dla niej istniałem, przez nią byłem określony. Musiałem wzbić się na wyżyny mojej intelektualności, aby zdobyć wsparcie podmiotu. Będzie podmiot – będzie wszystko. Wdrapałem się na stół, teraz już mojego współtowarzysza w określoności poprzez bunt, formułując w głowie cały ciąg logiczny mojego przemówienia. Oblepił mnie wzrok całości ciała, będącego w pomieszczeniu ze mną. Spiąłem się, wziąłem głęboki, oczyszczający oddech i oświecony, przemówiłem.

JA: La di da la da da, da li da da la di. Bum ta rara la la bum. Taram! Taram la la la!

Słysząc te słowa, będące esencją naszej idei, ludzie zdali się wstępować na zupełnie nowy poziom poznania wszechrzeczy. Ich twarze zaczęły jakby rozpływać się pod naciskiem oświecenia, dało się słyszeć pojedyncze jęki. Wprowadziłem ich w stan rozpadu, stan poprzedzający uformowanie na nowo. Byłem świadkiem esencji rewolucji! Rozpad i ponowne uformowanie! Tylko… jak stworzyć formę, według której to ciało znów stanie się określone? Sam siebie wprowadziłem w pułapkę! O bezradności! Czułem się spolaryzowany, czułem się zupełnym zaprzeczeniem siebie. Jak ja mogłem? Jak ja mogłem tak naiwnie dać się ponieść impulsowi i nie przemyśleć następnego kroku? Skazałem to ciało na kompletny chaos, kompletną dematerializację, kompletne zobojętnienie. Wtem z rąk mojego współtowarzysza rozległ się krystaliczny, czysty krzyk. Krzyk, który swoją siłą naprostował na nowo wszystkie twarze, scalił na nowo ciało! To mój symbol! Moje dziecko! Co za szczęście! To dziecko, swoją naturalnością, swoją czystością i instynktowością postępowania dopełniło mojego opus magnum! Moje kochane dziecko… Mój kochany materialny ekwiwalent swojej własnej wartości.

Rewolucja dobiegła końca. Wszyscy poczęli wyjmować pieniądze, zdejmować ubrania i układać z nich bezkształtną masę na środku baru. Wznieciliśmy ogień oświecenia i stworzyliśmy stos przewrotu, jaśniejący blaskiem redefinicji rzeczywistości, rzucającym na otaczające go nieokreślone ściany cienie, które w swoim wyrazie przypominały jakby biegnącego dzielnie jelenia. Tańczyliśmy całą noc, nadzy, czyści i krystaliczni wokół pomnika naszej wolności, przy akompaniamencie krzyku naszego dziecka. Wszyscy upojeni alkoholem i poczuciem sensu, poczuciem określenia, spełnienia i oświecenia. Staliśmy się ciałem ironicznym w swoim wyrazie, jednolitym i skłóconym w sobie, byliśmy esencją wolności pospołu. Bóg mógł patrzeć na nas i wyciągać wnioski, jak następnym razem ma zabrać się za konstrukcję gatunków. Na zawsze już w naszych umysłach pozostały te wiekopomne, wzniosłe, zrodzone w natchnieniu słowa anihilacji porządku, które wprowadziły nas w nową erę. „Taram la la la!” zostało po granice znanego czasu wyryte w umysłach wszystkich dzieci rewolucji. Dzieci, które ja i ja sam obdarzyłem sensem, podmiotowością, cielesnością i określeniem. Ja i ja sam oszczędziłem pokoleniom następnym cierpienia, którego musiałem sam doświadczać tak długo. Ja i tylko ja sam.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie felietony z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły