timerPrzewidywany czas czytania to 17 minut.

Miłości romantyczna!

Miłości misterna!

Ileś ty mi już krzywd wyrządziła?! Ile razy prowadziłaś mnie za nos, prosto w ręce kolejnego zawodu, kolejnych nizin motywacji życiowej? Zrywam z Tobą wszelkie kontakty! Jakem jest człowiek rozumny, inteligentny i konsekwentny!

Tak bym powiedział, gdybym potrafił wyciągać wnioski z lekcji, których raz po raz udziela mi moje życie. Życie to systematycznie decyduje, w swojej nieograniczonej mądrości, rzucać mi pod nogi kolejne kłody w postaci sytuacji, w których sam muszę podejmować decyzje.

Każe mi na przykład wybrać skarpetki, które ubiorę przy okazji wyjścia z domu. Zawsze prawie, ujrzawszy, że choć jedna ze skarpet ma dziurę, i tak ubieram daną parę, mając nadzieję, że butów zdejmować danego dnia nie będę musiał. Przynajmniej publicznie, ja sam swoich palców się nie wstydzę.

Mimo to zawsze, ale to zawsze muszę zdjąć choć jednego buta, niemal za każdym razem tego, który kryje moje ubraniowe faux pas. Albo zostaję zaproszony przez kogoś do domu, albo idę na zakupy i, chcąc nie chcąc, idę do obuwniczego żeby poprzymierzać buty, albo po prostu ściągam je, bo tak mi wygodnie. Najadam się wstydu co nie miara, a i tak życie za każdym razem sprawia, że dochodzi do sytuacji, gdzie istnieje nawet minimalna możliwość, iż ubiorę skarpetkę wybrakowaną.

Przeklęte życie i jego nieudolne moralizowanie!

Podobnie jest z miłością. Raz po raz życie moje rzuca mi pod nogi kłody płci żeńskiej, sugerując mi wyjątkowo niesubtelnie, że jest ona idealna do miana nośnika mojej najskrytszej wobec niej adoracji. Raz rzuci kasjerkę – miłość.

Innym razem rzuci panią z kolejki – miłość. Ponad to nie jest to miłość typowa, pusta i powierzchowna, lecz miłość romantyczna, najgorsza ze wszystkich dostępnych miłości. Mimo, że nie zna się danej kłody, i tak, w przeciągu milisekundy, zdaje się ona być obecną w naszym życiu niemalże od jego początku. Zmusza ona – ta miłość – do czynów niezwykłych, czynów na miarę dawnych swoich synów, którzy tak marnie ginęli w imię swoich wybranek.

Choruję na nią regularnie, regularnie oddając się jej w pełni, umieszczając swoje ufne serce w miłosnym depozycie, by po jakimś czasie odebrać je złamane i poszarpane. Z kłody na kłodę boli coraz mocniej, lecz życie nie ma w tym względzie litości – nieustępliwie próbuje mnie nauczyć asertywności. Niestety, nie przynosi to zamierzonych efektów.

Raz tylko zdarzyło mi się wpleść w miłość pokrewną romantycznej, w jej kuzynkę – miłość prawdziwą. Lecz ona skończyła się dawno, nie pamiętam nawet do końca jak przebiegła, a przez to nie pamiętam też do końca jak się skończyła.

Czuję poniekąd, że mój umysł, zniesmaczony zaistnieniem owego okresu w moim życiu, po prostu wybudował mentalną ścianę, ogradzającą mnie teraźniejszego ode mnie niegdysiejszego. Mnie ofiarę powracającej miłości romantycznej ode mnie ofiary miłości prawdziwej.

Ściana ta czasami jednak zdaje się przepuszczać nieśmiałe strumyczki światła wspomnień, które nieporadnie próbują utorować sobie drogę do mojej świadomości. Są to dwa słowa, dwa terminy, które osobno wyrażają zupełnie obce sobie wartości, lecz razem stają się katalizatorem bólu. Bólu i… tęsknoty.

Krzesło.
Sara.

Dość już jednak wspominek, a przynajmniej tych odległych. Chcę bowiem skupić się na wspomince mniej odległej, całkiem bliskiej jeśli mam być precyzyjny w rozrysowywaniu prowizorycznej osi czasu. Tamtego dnia wracałem autobusem z pracy, to jest ze szkoły.

Jechałem sam, za jedynego towarzysza mając swoje odbicie w lustrzanej tafli szyby, bijącej czasem głosem wodnistej perkusji kropli deszczu. Jechałem odosobniony od reszty wypełniającej siedzenia bliższe i dalsze, pogrążony w niewysłowionej melancholii i w nieustępliwym żalu.

Kto to widział, żeby człowiek był w stanie zatonąć we własnym smutku tak głęboko, że o szklistość oczu przyprawia go widok pary psów jadącej razem z nim, przecinając wspólnie odmęty późnego wieczora w wielkim, blaszanym prostopadłościanie? Czułem pustkę, czułem nic tam, gdzie zazwyczaj egzystuje nieodwzajemniona miłość, która tak często mnie nawiedza. Gdy ona ustępuje, jej miejsce zajmuje ból porażki, ból porzucenia i generalna niechęć do wszystkiego związanego ze szczęściem.

Jadąc tym autobusem nie było we mnie ani bólu, ani ekscytacji. Kontemplowałem ten przejściowy stan, błagając życie o kolejną kłodę, o kolejny obiekt, w którym mogłem ulokować uczucie. Nie musiałem się z nim nie wiązać, chciałem jedynie po raz kolejny poczuć to przejmujące kłucie w piersi.

Nie mogłem wytrzymać widoku tych tak niewinnie i niepozornie związanych ze sobą piesków, czułem nieustępliwą potrzebę zakłócenia ich niewypowiedzianej sielanki. Gdy autobus zatrzymał się na jednym z przystanków, a owa para wraz ze swoim właścicielem wyszła przez środkowe drzwi na zewnątrz, zerwawszy się z rozgrzanego siedzenia pognałem w ślad za nimi.

Dopadłem tych siewców zazdrości i ich swata równo cztery i pół sekundy po opuszczeniu pojazdu. Zebrawszy się w sobie i skupiwszy wyłącznie na spektrum odczuć żałosnych, pochwyciłem właściciela za prawy bark, pewnie ściskając puchową, szytą na barki męskie kurtkę. Ten stanął jak wryty, odczekał dwie i trzy setne sekundy, po czym ruchem przepełnionym gracją, rozciął zimny masyw powietrza wokół swojej sylwetki zgrabnym obrotem.

Oczy moje, do tej pory przepełnione egzaltowaną nienawiścią, momentalnie wypełniło zdumienie. Ujrzałem twarz kobiecą, tonącą w gigantycznym kapturze, tak subtelnie kontrastującą z wrażeniem, które samo ciało wywierało obserwowane od tyłu. Była to twarz posegregowana niezwykle precyzyjnie, każdy element był perfekcyjnie zarysowany.

Miała mały, zgrabny nos, pełne, różowe usta, policzki proszące się o ogrzanie ciepłym oddechem i… oczy. Miała oczy. Miała oczy koloru szaro-zielonego, a raczej kolorów szarego i zielonego. Bo te kolory nie łączyły się jeden, nowopowstały kolor. Oba istniały na własnych warunkach, we własnym zakresie i niezależnie od swojego tęczówkowego towarzysza. A przede wszystkim były to oczy znajome, prawie że identyczne do oczu, które niegdyś witały mnie w moich snach. Z jedną, znaczącą różnicą. Tamte oczy były smutne. Te oczy były radosne.

Ten właściciel, przeszedłszy metamorfozę poznawczą w tę właścicielkę, patrzył/a na mnie z zaintrygowaniem. Po co mnie zatrzymał ten nieznajomy? Czemu na mnie patrzy? Witaj, nieznajomy. Czego ode mnie chcesz? Dojrzałem to pytanie w jej wzroku, skierowanym prosto w moje nudne, brązowe oczy. Czułem się zobligowany, żeby odpowiedzieć. Nie chcąc przedłużać impasu, który sam zainicjowałem, powiedziałem wprost, choć to wprost mogło się wydawać slalomem, gdyż głos łamał mi się co dwie i jedną setną sekundy.

JA: Nie może pani tego robić.

TA WŁAŚCICIELKA: Ale czego, panie nieznajomy? Czego dokładnie nie mogę robić?

JA: I jeszcze ma pani czelność pytać? Jak może pani tak bezczelnie obnosić się szczęściem?

TA WŁAŚCICIELKA: Słucham? Panie nieznajomy, ja się niczym nie obnoszę.

JA: Obnoszenie się nie może być pozorne. Jak się ktoś obnosi, to się to czuje. Dodatkowo nie obnosi się pani nawet szczęściem swoim, tylko tych dwóch piesków! Jak może pani robić im taką krzywdę i sprowadzać je do roli katalizatora złych emocji?! Ja rozumiem, jakby to były dwa okazy tej samej rasy. Ale żeby tak owczarka szetlandzkiego z border collie?! Kto to widział takie perwersje! Obnosić się szczęściem, i to nie dość, że nie swoim, to jeszcze szczęściem ponad różnice?! Brzydzę się panią!

TA WŁAŚCICIELKA: Ja… ja nie wiedziałam…

JA: Nie przyszło pani do głowy, że ktoś może być nieszczęśliwy? Że może go boleć taki widok?

TA WŁAŚCICIELKA: Przepraszam pana, panie nieznajomy.

Słowom tym towarzyszyło zwilżenie jej oczu. Zatkało mi przełyk, gdy zdałem sobie sprawę, że moje nieszczęście wykazuje cechy choroby zakaźnej. Jej oczy stały się smutne. Przez to poczułem pewną… nostalgię. Zakopałem jednak to uczucie pod wyrzutami sumienia.

JA: Nie, to ja przepraszam. Nie powinienem tak reagować. To tylko pieski.

TA WŁAŚCICIELKA: Nie ma pan za co przepraszać, bo ma pan rację. Jestem ignorantką.

Powiedziawszy ostatnie słowo odpięła smycz bordera, po czym kazała mu odejść. Zrobiła to niewerbalnie, za pośrednictwem spojrzenia i wyczuwalnej zmiany w jej fizjonomii – skurczyła się pod ciężarem wyrzutów sumienia, a jej drobna twarz jakby straciła coś z blasku radości, którym wcześniej jaśniała.

Pies nie bez wahania postawił kilka małych, nieśmiałych kroków, po czym ruszył pędem przed siebie, nawet się nie oglądając. Owczarek stał jak wryty, niemo żegnając swoją drugą połówkę, przyjmując bez sprzeciwu tę nadesłaną przez mój egoizm emocjonalny próbę charakteru. Jego fizjonomia również uległa zmianie – momentalnie zmizerniał, opadły mu uszy, a mimowolnie szczerzący się pyszczek zamknął się, jakby tłumił skowyt, który miał być akompaniamentem bólu i rozstania.

Smutek, który rozpanoszył się na obliczu obcej mi kobiety sprawił, że coś zmieniło się w moim do tej pory jednostajnym, bezceremonialnym pulsie. Jej zepsuty wieczór, poczucie bezsilności sąsiadujące z moim poczucie bezsilności zdawało się wabić mnie w sidła jej magnetyzmu. Nasze aury mieszały się ze sobą, tworząc wyjątkową, rozpaczliwą zupę.

Zupę melancholii, którą przetrawić można tylko ze świadomością, że musi ją przetrawić ktoś inny. W mojej głowie zaczęły się mimowolnie formować myśli, przez które moje postrzeganie tej właścicielki teraz już jednego psa poczęło się redefiniować. Z niechęci i obrzydzenia w coś pokroju ciekawości. Chciałem dowiedzieć się o niej więcej – jakie skarpetki nosi, jak wygląda jedząc, co się jej śni. Musiałem wpierw zatrzeć negatywne wrażenie, które w swojej głupocie na niej wywarłem.

JA: Para pam pam?

TA WŁAŚCICIELKA: Słucham?

JA: Tiriri puka luka, wowo mi na kekelulu.

TA WŁAŚCICIELKA: O nie! To już ta godzina, o której normalnie bym jeszcze nie wracała do domu, ale potrzebuję jakiejś wymówki i dlatego jest wyjątkowa! Muszę już iść, a pan… niech lepiej tu zostanie.

Starałem się jak mogłem, żeby wymazać z jej pamięci wrażenie, że mógłbym być osobą niesympatyczną. W tamtym momencie miała mnie co najwyżej za wariata, a jest to stadium bliższe byciu zakochanym, niż byciu niemiłym. Mało który wariat jest szczerze niemiły, a mało który zakochany nie jest wariatem. Nieznajoma udała się przed siebie, a ja, wciąż wabiony jej wdziękiem, odczekałem dziesięć i piętnaście setnych sekundy, po czym zacząłem iść za nią.

Szła krokiem pełnym gracji, pełnym zmysłowości, choć jak wiadomo nic nie jest idealne, więc jej krok również idealnym nie miał prawa być. Średnio co trzeci krok kładła nadzwyczajny nacisk na stawianą akurat na ziemi nogę, przez co wprowadzała swoje ciało w stan głębokiego przysiadu.

Znalazłszy się na poziomie niemalże parterowym, zrywała swój środek ciężkości, po czym stawiała dwa kolejne kroki, by powtórzyć swój ceremoniał. Dobrze, że wyjątkiem w jej pozornej perfekcji jest ten krok, a nie, bodaj, pisanie lewą dłonią. Czy na przykład noszenie ubrań w paski.

Tego pokroju perwersji nie byłbym w stanie znieść. Wszystko co paskowate, dla mnie jest natychmiastowo skreślone – samo przez się. A lewa dłoń – lepiej nie robić nic, niż na lewo. Na szczęście rysa na jej obliczu została już okazana, dlatego mogłem odrzucić strach przed innymi, gorszymi udziwnieniami.

Śledziłem ją z dystansu, który oddzielał nas na tyle, że nie czuła mojego oddechu, mogła mnie jednak w każdej chwili zobaczyć. Nie mam najlepszego wzroku, dlatego musiałem trzymać ją w zasięgu moich nie do końca wydajnych oczu, co rodziło zagrożenie w postaci zostania wykrytym, a tego nie chciałem. Chciałem wyjść na wariata, ale tylko do pewnego stopnia.

Przyjąłem więc strategię wyjątkowo inteligentną, jeśli mam być szczery. Zacząłem w niesłychaną precyzją, finezją i uczuciem kopiować jej ruchy, adaptować mechanizm jej organizmu, stapiać się z jej sylwetką podług nieistniejącej linii między moją twarzą, a jej plecami. Czułem jakbym próbował zmieścić się w nowo kupiony płaszcz – z początku nieco uwierający w niektórych miejscach, z czasem jednak coraz wygodniejszy.

W końcu, po kilku sekwencjach przysiadów udało mi się wpasować w jej rytm, dzięki czemu nie miała zupełnie powodu, by się odwracać – przestrzeń wypełniała jedynie aura jej własnego komizmu (którego jej pies był integralną częścią), podsycona przez moje małpowanie. A w małpowaniu jestem istnym majstrem – ile to razy udawało mi się, stojąc przed lustrem, perfekcyjnie kopiować ruchy wytwarzanego w jego bezdennej powierzchni obrazu.

On to – ja to. On tamto – to ja też. Lata treningu opłaciły się, gdyż nie zdążyłem pomyśleć: „Jestem ponadprzeciętnie niezadowolony ze swojego życia, a każde kolejne przedsięwzięcie traci swój pierwotny urok po kilku podejściach; przelewanie swoich przemyśleń na papier jedynie pogłębia moje poczucie bezsensu i absurdu odnośnie mojego istnienia”, a już byliśmy pod jej blokiem. Skąd wiem, że pod jej blokiem, a nie blokiem nie-jej? W odległości kilkudziesięciu metrów od owego zabudowania liczba zejść do stanu przysiadu potroiła się, ergo każdy krok, który miał stać się krokiem, krokiem już nie był – wszystkie poderwania organizmu kończyły się zejściem w przysiad.

Był to jednoznaczny sygnał, że jesteśmy na jej terenie. Wiedziałem, że nie wytrzymam tego tempa, dlatego zerwałem łączącą nas nić jednostronnego zrozumienia i dałem majestatycznego nura w krzaki przy chodniku. Wychylając z nich jedynie skrawek twarzy tak, by żadna gałązka nie zakłócała mojego pola widzenia, obserwowałem jej kolejne posunięcia. Podprzsysiadowała do jednej z klatek schodowych, pospiesznie wbiła kod i bez oglądania się weszła.

Widziałem, jak z piętra na piętro kolejne okna klatki wypełniały się najpierw żółtym, nieświeżym blaskiem lamp, a następnie jej sylwetką – świeżą i czarną. Jej krok nadal był nietuzinkowy – stawała na co drugim stopniu, ale to można było usprawiedliwić możliwym pośpiechem. Dotarła do przedostatniego piętra, po czym, wyciągnąwszy klucze z jednej z kieszeni, otworzyła drzwi z nieczytelnym dla mnie numerem.

Zniknęła za nimi, przeszła z nieświeżej, zimnej i gołej klatki schodowej do nieokreślonego lokalu, którego okna były zasłonięte pokornymi zasłonami. Dobrze, że tam były. W tym momencie byłem już na pograniczu nieobliczalności… mogłem dojrzeć coś, czego dojrzeć nie powinienem, a przynajmniej nie wtedy.

Wtedy nie było odpowiednim momentem, były krzaki, ale świece? Kakao? Krzaki mogłyby spełnić warunki zapewnienia intymnej aury, ale bez świec i kakao… Nie wybaczyłbym sobie, gdybym uniesiony ekscytacją dojrzał choć milimetr jej skóry. Zdjąłem z siebie płaszcz, położyłem się na mięciutkim, trawiastym posłaniu, po czym, pogodzony z faktem, że miejsce to stało się właśnie moim przyczółkiem na czas zalotów, poszedłem spać.

1.
Tego dnia obserwowałem jedynie zasłonięte okna jej mieszkania. Nie miałem jak nauczyć się jej nawyków, jej zwyczajów czy planu dnia, bo wszystko to zostawało w sferze domysłów. Cały dzień przeminął więc pod znakiem wlepiania niewydajnego wzroku w puste, blade zasłony.

2.
Tego dnia, nieco sfrustrowany bezowocną obserwacją dnia poprzedniego, stwierdziłem, że dam jej znać w sposób subtelny o swojej obecności. Chciałem wyrwać kartkę z notesu, który zawsze mam w kieszeni przy sercu i napisać na nim wiadomość piórem, które trzymam zawsze za prawym uchem. Nie miałoby to jednak sensu, gdyż nie wychodziła ona w ogóle z domu. Może się rozchorowała? A może podupadła na duchu po spotkaniu mnie?

A może miała zakwasy po swoim kroku i każdy spacer pokutuje leżąc w łóżku przez kolejne doby? Nie wiedziałem, ale trzeba było dać znać. Po stu piętnastu sekundach namysłu stwierdziłem, że najrozsądniej będzie przywiązać wiadomość do kamienia i po prostu wrzucić go do jej mieszkania przez okno. Tym samym nie dość, że byłaby wystawiona na jej treść, to dodatkowo przebiłbym się przez te przeklęte zasłony i uchylił rąbka tajemnicy, jakim była ta nieosiągalna przestrzeń.

Wyrwałem więc niedbale skrawek papieru, naskrobałem na nim komunikat bezpośredni, lecz poniekąd zalotny, następnie wyciągnąłem z buta sznurówkę, przywiązałem za jej pomocą wiadomość do kamyka i, wziąwszy ogromny zamach, niczym katapulta posłałem go w stronę celu. Leciał szybko, z piskiem rozcinając powietrze, po drodze potrącając dwa nieuważne ptaki – nie znam się na ptakach, ale możliwe, że je zabił. Trzask szyby był dla mnie tak kojącym dźwiękiem, ekwiwalentem spełnienia i zadowolenia.

Po nim usłyszałem uzupełniający go kobiecy krzyk, który rozniósł się po osiedlu przez powstałą w szybie dziurę. Dojrzałem jedynie kawałek sufitu, ale to starczyło mi, żeby do końca dnia już nic nie robić. No może poza fantazjowaniem nad tym, jak zareagowała czytając moją uroczą wiadomość. Widzę Cię.

3.
Skoro zamanifestowałem już swoją obecność, musiałem zamanifestować się jako konkretna osobistość. Nie oczekiwałem od niej, że będzie mnie pamiętać. Ale nawet jeśli mój starannie uformowany wizerunek wariata przepadł w odmętach jej pamięci, to mogłem przecież zarysować się w zupełnie inny sposób. Postawiłem na wizualizację.

Chciałem pokazać jej, jako obserwatorce, co mogłaby dostać, gdyby zaaprobowała moje zaloty. Zrekrutowałem poznanego pierwszego dnia bezdomnego J**, żeby odegrał rolę Mnie. Ja natomiast miałem odegrać rolę Jej – miałem już doświadczenie we wcielaniu się w nią, a poza tym uważałem nieskromnie, że moja figura nadawała się do roli kobiecej bardziej niż, bodaj, biodra J**. W okolicznym śmietniku znaleźliśmy stary, zużyty stół, który przytargaliśmy śmiało, poniekąd bezczelnie, pod jej okno. Za ostatnie drobne kupiłem w okolicznym spożywczaku cztery bułki, które miały nam posłużyć za ekwiwalent romantycznej kolacji.

Siedzieliśmy z J** na chodniku przykrytym swetrami, pochłaniając kruszące się kajzerki. Przyznam, że spędziłem ten czas wyjątkowo przyjemnie mimo względnej ubogości. Ale jak wiadomo, liczy się gest. Plotkowaliśmy z J**, miejscami nawet flirtowaliśmy (pochwalił między innymi moją talię), ale ona jak nie wychodziła, tak nie wychodziła.

Stwierdziłem, że należy ją jakoś zwabić do okna. Przez okno w końcu dałaby radę nas dostrzec i być zazdrosną o tak niezwykle romantyczne okoliczności. Sięgnąłem po notes i zdecydowałem, że wygłoszę jeden z wierszy w nim zapisanych. Nie pamiętam napisania ani jednego z nich, ale rzut oka pozwalał zdiagnozować, że są przesycone bólem. Bólem, którego do końca też nie pamiętam, był jak zwietrzały aromat dobrego wina. No ale w ostatecznym rozrachunku wydawały się romantyczne, więc aby zwabić ją do okna (i podziękować J** za pomoc) przeczytałem na głos jeden z nich.

JA:
Odchodziła już wiele razy,
ale za każdym razem wracała.
Tamten raz był inny, niż razy inne.
Tamtym razem nie wróciła.

Odchodziła już wielokrotnie,
mikroskopijnie, zostawiając miejsce
na powrót. Ale tamten raz był większy
i nie było w nim miejsca w ogóle.

Odchodziła już wcześniej
po-herbatę – po okręgu,
po-mleko – po okręgu,
ale jak wyszła po-myśleć

odeszła po prostu.

Wraz z ostatnim słowem nastała cisza. Zupełnie jakby świat kontemplował to, co zostało mu właśnie pokazane. Rzuciłem okiem na J** – jego oczy wypełniły się słonymi grochami. Ja sam poczułem mimowolnie wyciskaną przez moje oczy łzę, ale nieświadomą powodu swojego zaistnienia. Poczułem też lekkie ukłucie w czole, ale na tyle nieinwazyjne, że ledwo zauważalne.

Skupiłem wzrok na oknie, oczekując jakiejkolwiek zmiany. Po chwili wychyliła się jej głowa, ukoronowana burzą brązowych włosów, opadających na jej już nie tak zagubioną twarz. Patrzyła na mnie… Bezsłownie. Mierzyła mnie wzrokiem pełnym… współczucia. Współczucia i żalu. Pamiętała mnie. Mimo to nie odezwała się choćby słowem. Bezszelestnie cofnęła się do mieszkania, zostawiając mnie z J**. Pozwoliłem mu odejść i oddałem kartkę z wierszem. Wróciłem do krzaków i oddałem się łypiącym na mnie snom.

4.
Kolacja nie zadziałała, ale widać było, że wiersz przyniósł efekt. Doszedłem do wniosku, że tym razem postawię na minimalizm. Miałem zaaranżować wiersz jako balladę, zupełnie jak za starych, ciemnych czasów. Przeczekałem cały dzień w krzakach, oczekując nadejścia wieczora, żeby dodać sobie odwagi panującą wieczorami atmosferą wzlotów i upadków miłosnych. Gdy słońce w końcu zdecydowało się na sen, ja, zebrawszy w sobie całość sił witalnych i artystycznych, wynurzyłem się w kryjówki, po czym pognałem na moją prowizoryczną, chodnikową scenę.

Wybrałem pierwszy lepszy tekst z notesu, wyrwałem kartkę zwierającą jego treść, po czym… Tutaj powinien być opis tego, jak sięgnąłem po instrument, ale instrumentu nie było. Instrumentem było moje ciało, a dokładniej – moja napędzana miłością prawa ręka. W końcu czym innym są dźwięki, jeśli nie wibracjami powietrza. A jak zawibrować powietrzem, niż wprawiając je w ruch? Trzymałem więc tekst w lewej dłoni, a prawą wykonywałem ruch wznosząco – opadający, na wzór potrąconych wcześniej przez mój kamień ptaków, by nie pozostać bez akompaniamentu. Gdy już nastroiłem źródło mojego podkładu, zacząłem śpiewać tekst.

JA:
Mieliśmy w domu dwa krzesła.
Jedno dla mnie, jedno dla niej,
ale te krzesła… było ich za mało.
Więc chciałem dokupić trzecie, żeby było ich więcej.

Prosiłem ją, żebyśmy dokupili trzecie,
ale ona nie chciała słuchać.
Mówiła, że dwa nam wystarczą,
i że w ogóle wszystkiego nam wystarczy.
Że ja mam ją
i swoje krzesło.
Że ona ma mnie
i swoje krzesło.

Ale ja też nie chciałem słuchać,
tylko, że jej, a nie mnie, jak ona.
Więc gdy poszła spać, ja sam zrobiłem to krzesło
i czekałem nad nią, aż się obudzi, by je zobaczyła.
Myślałem, że jak je zobaczy, to się uśmiechnie,
ale ona tylko krzyczała.

Spakowała walizkę, podrapała nowe krzesło,
a swoje zabrała pod pachą.

Krzesła.
Sara.
Krzesła i Sara.

Półprzytomny zdałem sobie sprawę, że nie znajdowałem się już na poziomie chodnika. Unosiłem się w powietrzu, odpychając od siebie powierzchnię trzepotem mojego instrumentu. Byłem en face okna, o którego atencję zabiegałem przez tyle dni. A w nim była ona. Dzieliło nas maksymalnie kilka centymetrów, nasze twarze wypełniały się wzajemnie swoimi zarysami. Patrzyła na mnie swoimi szklistymi oczami, jakby chcąc spenetrować korytarze ciągnące się za taflą moich.

Też szklistych. Szklistych z powodu… jej. Jej i ich, i jego, i jego, i jego. I mojego. Spektrum odczuwanych emocji połączyło nas, wymagając od nas jedynie pocałunku. Ale ja wciąż płakałem. Nie nad nią, która by w końcu odeszła. Płakałem za tamtą. Za tamtą, która ukryła się w moim notesie, którą wymazałem ze swej jaźni, ale nie z tego przeklętego notesu.

Ona nachyliła się, żeby złożyć na moich ustach pocałunek, lecz ja, gnany tęsknotą jeszcze nie wyleczoną, miłością jeszcze nie wyleczoną, zacząłem trzepotać moją ręką szybciej. I szybciej. I szybciej. Aż w końcu odleciałem. Odleciałem gdzieś, może tam, gdzie jest tamta, do której wciąż ciągną mnie łzy – może. Leciałem bez strachu, wypatrując jedynie zabłąkanych kamieni.

I krzeseł.
I Sary.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie opowiadania z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły