timerPrzewidywany czas czytania to 16 minut.

Kobieto,
miałaś…?
Nie.

Mężczyzno,
miałeś…?
Nie.

Ty,
miałoś?
Tak.

Ty,
miałoś kiedyś tak, że nie mogłoś spać?
Na pewno.

A miałoś kiedyś zły sen? Nie straszny, bo takie sny potrafią być dobre. Chodzi mi o zły sen. Taki, po którym czułoś się źle.
Na pewno.

Ja miałem i to, i to. Nie jest to bynajmniej rzeczą niezwykłą, skoro ty też tak miałoś. W tym rzecz. Nie znam nikogo, kogo oba te zjawiska lękałyby w komitywie, ustawicznie, noc w noc niwecząc jakąkolwiek szansę na odpoczynek. Ja tak miałem. Ja tak miałem i przyznam z niewymuszoną szczerością, że był to jeden z cięższych okresów mojego życia.

Może się to wydawać rzeczą błahą i rzeczywiście, na początku nie było to uczucie gorsze od, bodaj, ukąszenia komara. Albo rzęsy w oku. Albo rany po goleniu. Ale jeśli ukąszeń tych przybywa, w oczach gromadzi się coraz więcej rzęs, a twarz składa się w części większej z ran, niż ze skóry, to człowiek zaczyna odczuwać lekki dyskomfort. Z moją bezsennością było podobnie. Zaczęło się od serii nocy, w których byłem wyrywany ze stanu uśpienia przez sny. Na początku były to sny względnie w swoim wydźwięku łagodne i niezbyt niepokojące.

Na przykład pewnej nocy śniło mi się, że skoczyłem z budynku. Byłem w tym śnie ja, a ze mną jakaś kobieta. Niestety szczegółów nie pamiętam. Generalnie zazwyczaj, gdy komuś śni się, że spada, to spada i spada, aż w końcu już dłużej nie spada i wtedy się budzi. Mi w tym śnie przyszło spadać wyjątkowo krótko, ale treściwie – roztrzaskałem się o chodnik. Obudziłem się delikatnie zdenerwowany, ale po kilku minutach zasnąłem znowu. Jednak mimo tego nie byłem rano tak wyspany, jakbym mógł być bez tego sennego epizodu.

Innym razem śniło mi się, że kogoś zabiłem. Ten ktoś nie był do końca człowiekiem, to znaczy miał ludzką sylwetkę, ale poza sylwetką – nie miał w sobie nic ludzkiego. Dosłownie, wydawał się być jakby chodzącym cieniem z dziwnym, drzewnym kształtem majaczącym nad jego okrągłą głową. Jak go zabiłem?

Utopiłem go w rzece. Zacząłem go jednak topić od dołu, zanurzając jego wierzgające nogi w zimnej, niezwykle spokojnej i jednostajnej wodzie. Sam musiałem się w niej znaleźć, żeby móc to coś wciągać coraz głębiej. Wchodząc w emocjonalną syntezę z narzędziem zbrodni i ofiarą czułem, jak wypełniało mnie poczucie… radości.

Robiąc to miałem wielki, nienaturalny uśmiech na pomarszczonej od wysiłku gębie, wszystkie moje zęby zostały przymuszone do bycia świadkami tego, jak ich właściciel oddaje się swoim, do tej pory głęboko ukrytym, ciągotkom. Cały sen był jak opowiadany zbyt długo żart. W końcu jednak, po szczególnej walce z topieniem barków, udało mi się utopić też głowę. Stałem potem nad ciałem przez kilka godzin, patrząc z zadziwieniem na obumarłą skorupę, masując przy tym twarz obolałą od nazbyt ekspresywnego wyrazu. Stałem i myślałem

skurwysyn.

Obudziłem się zlany potem, który oblał mnie z taką intensywnością, jakbym to ja sam został utopiony w trakcie snu. Zupełnie jakby coś podglądało mój sen i stwierdziło, że powinno pozwolić mi na spróbowanie tego, co sam z taką radością serwowałem mojej ofierze gdy jeszcze spałem. Tej nocy nie udało mi się już na nowo zasnąć. Nie jednak z powodu wstrząsu, który wywołał ujrzany przeze mnie obraz mnie, lecz przez nieodparte przekonanie, że coś jest. Że coś albo ktoś (choć raczej coś) jest ze mną w mojej sypialni i przeszywa mnie swoim ostrym jak słowa krytyki wzrokiem.

Wstawałem średnio co trzy minuty, myśląc, że może uda mi się przyłapać to coś na gorącym uczynku przyglądania się mi. Niestety za każdym razem moim oczom ukazywał się rozmyty, nauczony na pamięć obraz pokoju. Nie zmrużyłem oka do siódmej rano, gdy musiałem wstawać do pracy, a czas normalnie przeznaczony na spanie wypełniłem myśleniem

skurwysyn.

Noc ta była dla mnie momentem przełomowym, dlatego, że: A) od tego czasu już w ogóle nie byłem w stanie zasnąć, schemat „straszny sen -> bycie obiektem wizualnego pożerania” powtarzał się niezmiennie każdej nocy, co doprowadzało mnie do ostateczności; B) dzięki tej nocy zdałem sobie sprawę, że problem, dzięki losowi, nie leży we mnie, w moich ewentualnych autodestrukcyjnych tendencjach psychicznych, lecz w czynniku zewnętrznym, który najwyraźniej zsyła na mnie owe złe sny, by potem poić się widokiem mnie trawionego przez niewiedzę i dyskomfort.

Mając zarys świadomości źródła mojego problemu spędzałem czas przeleżany bezsennie w łóżku na obmyślanie adekwatnej strategii. Otóż to coś znajdowało się w moim pokoju. Skoro znajdowało się w pokoju, założyłem, że musi to coś być z nim związane. Postanowiłem zaatakować to w sposób inteligentny i zaburzyć przestrzeń, w której czuło się to najwyraźniej aż impertynencko pewnie. Przełożyłem więc pewnej nocy moją nocną lampkę z biurka na podłogę, tym samym dezintegrując nie tylko ustalony porządek w zakresie tejże lampy, ale też założony porządek całego pomieszczenia. Niestety, nie dało to zamierzonych rezultatów. Dodatkowo sam zapomniałem o moim planie i rano, będąc niemal nieprzytomnym przez wszechogarniające zmęczenie po bezsennej nocy, wpadłem na tę lampę i ją połamałem.

Wyciągnąłem wniosek, że być może to coś nie jest przywiązane do mojej sypialni w kontekście porządku w niej istniejącego, lecz do niej jako miejsca, ulokowanego tam, gdzie jest, a nie gdziekolwiek indziej. Przeniosłem się więc na jedną noc do przedpokoju, zorganizowałem sobie w nim wygodne posłanie, po czym oddałem się, pełen nadziei, chcącemu mnie pochłonąć snowi. Tej nocy śniło mi się, że rozmawiałem przez telefon, ustawiony na tryb głośnomówiący, jadąc autobusem.
To był wyjątkowo zły sen.

Po czym nie zmrużyłem oka. Wyszło na to, że to nie pokój był obiektem zainteresowania mojego mentalnego adwersarza. Wędrowałem potem przez kilka kolejnych dni po całym mieszkaniu, lecz za każdym razem czułem na swoich wychłodzonych plecach ten kłujący wzrok, wymierzany we mnie z odległości, której nie byłem nawet w stanie określić. Skoro nie pokój – założyłem w końcu – to może samo mieszkanie? Może to coś upatrzyło sobie moje lokum jako swoje potencjalne lokum i chciało mnie – swojego adwersarza – wyeksmitować z niego w jedyny znany sobie sposób. Udałem się więc pewnej nocy nad rzekę gdzie kojony lekkim wiatrem i jednostajnym szumem wody ułożyłem się do snu pod kilkoma warstwami okryć. Nie trzeba chyba rozwijać komentarza na temat skuteczności tej strategii.

W ten sposób próbowałem coraz to nowych rozwiązań, wchodziłem na wyżyny umiejętności sylogistycznych, tworząc coraz to kolejne możliwe przyczyny mojego problemu. Zapraszałem do mieszkania ludzi – brak rezultatu. Pościłem cały dzień przed snem – brak rezultatu. Spałem na głowie – brak rezultatu. Było mi coraz ciężej wymyślać kolejne potencjalne rozwiązania, dlatego postanowiłem zasięgnąć rady osoby trzeciej. I nie miałem na myśli nikogo konkretnego, chciałem, żeby ktokolwiek podsunął mi jakąkolwiek, wcześniej nie wykorzystaną przeze mnie opcję. Dlatego wybiegłem pewnego dnia z mieszkania, udałem się nad rzekę, a będąc już na miejscu, krzyknąłem w stronę nieba.

JA: SKURWYSYN!

Słowo to roznosiło się po okolicznych uliczkach jeszcze przez kilkanaście sekund, lecz nie zwróciło niczyjej uwagi. Stwierdziłem, że najprawdopodobniej ludzie mogli czuć się zrażeni faktem, że nie wystarczająco zabiegam o ich atencję i względy, zupełnie jak wybredna panienka, która przestaje się odzywać, jeśli nie powie się jej wystarczającą ilość razy, jak bardzo się o nią zabiega. Postanowiłem więc połączyć mój zrozpaczony okrzyk z aktem fizycznym, który mógłby być ekwiwalentem treści, którą chciałem przekazać werbalnie. Nie zastanawiając się długo rozebrałem się do naga, po czym zacząłem stepować. Poziom prezentowanej przeze mnie ekstrawagancji i przy okazji kunsztu tanecznego już zdążył zaskarbić mi uwagę przechodniów, gdy wydałem z siebie po raz kolejny okrzyk.

JA: SKURWYSYN!!!

Fala uderzeniowa semantycznej wartości wykrzyczanego słowa była tak silna, że ludzie wokół mnie poupadali na ziemię. Najwyraźniej żadne z nich nie było wystarczająco zdeterminowane do pochłonięcia mojej ekstrawagancji, żeby być godnym zasugerowania mi ewentualnego rozwiązania. Już miałem skierować się ku mieszkaniu, gdy nagle usłyszałem plusk. I jeszcze jeden. I kolejny. Skierowałem swój wzrok ku rzece i zobaczyłem nagiego mężczyznę, który wyglądał na mniej więcej trzydzieści albo piętnaście lat. Kroczył w moją stronę, powoli, ociekając resztkami części składowych rzeki, z której przed chwilą wyszedł. Krok po kroku moje serce przyspieszało, nie byłem w stanie ocenić sytuacji. Postanowiłem czekać na rozwój wydarzeń, których mocodawcą miał być on – tajemniczy mężczyzna z rzeki.

Wtem, zupełnie niezapowiedzianie, przyspieszył kroku i znalazł się w stanie sprintu. Sparaliżowany zaistniałym impasem stałem jak wryty, aż w końcu wpadł we mnie, przyłożył swoje nagie ciało do mojego nagiego ciała, ogrzewając je swoim naturalnym ciepłem i jednocześnie ochładzając warstwą rzecznej wody, która na nim została. Staliśmy w ten sposób kilka sekund, nie miałem ani siły, ani odwagi się poruszyć, żaden palec nie zmienił swojego pierwotnego położenia. W końcu skierował swoją twarz w stronę mojego ucha, po czym wyszeptał miękko i z troską.

TAJEMNICZY MĘŻCZYZNA Z RZEKI: Nie idź spać, powiedz temu to.

Wypowiedziawszy te słowa odkleił się ode mnie, zwrócił ku rzece i ruszył w jej stronę. Wskoczył do niej i przeciął masyw wodny, kierując się w kierunku znanym wyłącznie sobie. A obiektywnie na północ.

Resztę dnia spędziłem na mentalnych przygotowaniach do zrealizowania rady nieznajomego mężczyzny z rzeki. Z jednej strony wiedziałem, że nie powinienem mu ufać, w końcu nie miał prawa widzieć z jakim problemem się borykam. Z drugiej strony jednak konkretność jego rady i fakt, że został najwyraźniej przywołany przez mój miniaturowy rytuał kazały mi wierzyć, że działał on w dobrej wierze. Losie! Cóż za niespodziewane wyroki każesz nam czasami akceptować. Że to akurat wtedy postanowiłeś zesłać na mnie łaskę twojego posłańca – nagiego mężczyzny z rzeki! Musiałem mu zawierzyć, inaczej do końca życia trapiłby mnie dylemat – zadziałałoby czy nie?

Położyłem się wieczorem tak, jak zwykle. Nie wiedziałem czy to coś obserwowało mnie jeszcze przed zaśnięciem, czy zaczynało swoją ucztę wstydu i materializowało się przy mnie dopiero w nocy. Jeśli patrzyło się na mnie wcześniej, to musiało robić to z drastycznie mniejszą intensywnością, gdyż nie czułem na sobie tego wzroku w ogóle. Na wszelki wypadek postanowiłem zachować dotychczasową rutynę kładzenia się spać i nie pozwolić temu czemuś na przejrzenie mojego fortelu. Chociaż… moje zachowanie tejże rutyny mogło to coś naprowadzić na trop, który doprowadziłby to do wniosku, że coś jest nie tak. W końcu przez kilka tygodni wędrowałem po całej dzielnicy i próbowałem kolejnych niekonwencjonalnych pozycji sennych. Znalazłem się między zamysłowymi młotem a kowadłem. Ostatecznie postawiłem na normę – norma kiedy ma nie zawieść, zazwyczaj tego nie robi.

Zgodnie z planem położyłem się do łóżka i udawałem, że zasypiam. Tymczasem myślałem o zagadnieniach, które niegdyś uniemożliwiały mi zaśnięcie: o zakładzie Pascala, programie egzystencjalistów i naleśnikach, które zawsze rozrywają mi się na patelni. Pot lał się ze mnie na samą myśl o myśleniu o tych rzeczach, nie trzeba chyba mówić jaka była fizjonomiczna reakcja na rozczłonkowywanie tych zagadnień przez kilka godzin w łóżku.

Pościel była już przemoczona od potu i łez beznadziei, gdy poczułem na plecach dreszcz. Przeszył on całą długość kręgosłupa, zatrzymując się po drodze na poziomie łopatek i nerek. Wiedziałem – był to zalążek tego, co czułem co noc. Była to mentalna cebulka, z której miało się ostatecznie rozwinąć to poczucie, które było dla mnie barierą, oddzielającą mnie od zasłużonego odpoczynku, tak potrzebnego po tygodniach farsy z moim udziałem.

Czułem, jak uczucie to oblepiało moje ciało i stawało się poniekąd integralną częścią mnie, będąc już przyzwyczajonym do mojego organizmu jako swojego gospodarza. Chciałem natychmiastowo wprowadzić w życie drugi aspekt mojego planu, lecz musiałem oddać ster cierpliwości i zaufać, że nie będę miał potem do niej pretensji. Musiałem dać temu czemuś uwierzyć, że ma nade mną zwyczajową przewagę , a tym samym wybudować przewagę swoją.

Czekałem kolejne sekundy, minuty, które następnie zlepiały się w godziny, spędzone na walczeniu z samym sobą. W końcu osiągnąłem stan, przy którym zazwyczaj się budziłem – to był ten moment! Wyrwałem się z posłania, zmierzyłem pokój wytrzeszczonymi oczami, jakby dającymi do zrozumienia, że co złego to nie one i cały czas były przytomne, po czym krzyknąłem.

JA: SKURWYSYN!!!!!

Ciemny pokój wypełnił głuchy huk upadku, zupełnie jakby na podłogę padło… ciało. Siedziałem na łóżku, próbując posegregować wnioski, które zalewały moją świadomość. Kręciło mi się w głowie, zachciało mi się wymiotować. Po trzydziestu minutach wstałem w końcu, chcąc w końcu skonfrontować się z moim dotychczasowym oprawcą. Doskoczyłem impulsywnie do pstryczka, by zapalić światło. Gdy żółta poświata rozlała się na ścianach pomieszczenia, moje oczy straciły na chwilę możliwość ocenienia co się przed nimi znajdowało. Gdy już kształty zaczęły ponownie być kształtne, a kolory kolorowe, byłem w stanie określić, co znajdowało się na mojej podłodze. To było… ciało.

Zupełnie jak się spodziewałem po odgłosie. Przede mną leżało nagie ciało, skierowane twarzą do gruntu. Leżało bezwstydnie, obnosząc się swoją swobodą i jej bezkarnością. Byłem jednocześnie obrzydzony i onieśmielony tym widokiem, lecz wśród tych odczuć przewijało się subtelne odczucie z pogranicza… strachu. Wszystko w tym ciele było normalne (może poza brakiem widocznych oznak życia), na tyle normalne, że aż… znajome. Te plecy, te uda, włosy, stopy – wszystko to wyglądało tak znajomo, tak S W O J O, zupełnie jakbym kiedyś już miał styczność z tym czymś.

Ostatecznie – strategia zadziałała, wziąłem to coś z zaskoczenia i doprowadziłem aż do (najwyraźniej) zawału. Albo udaru. Albo zapaści. Na pewno do stanu nienormatywnego. Cały ten sukces został jednak przyćmiony przez tę swojość. Lęk spowodowany pojawieniem się jej opóźnił coś, co normalnie byłoby odruchem – odwrócenie tego ciała. Ręka w końcu przełamała impas na linii oczy – plecy i powędrowała w kierunku tego czegoś.

Jednym, silnym ruchem odsłoniłem tożsamość ciała, które tak ostentacyjnie dawało mi sugestie odnośnie tego, co mogę zobaczyć. Czułem niemal namacalne napięcie, gdy plecy ustępowały miejsca w polu widzenia brzuchowi. Gdy uderzyły one o podłogę wydało mi się, że słyszałem huk podobny do tego sprzed pół godziny. Zastany widok aż odepchnął mnie na co najmniej metr. Ujrzałem…

Twarz.

Ale nie swoją twarz, tylko czyjąś twarz. Twarz, która nie przypominała mojej, ale przez fakt, że plecy zasugerowały, iż będzie, wydawało mi się, że ją przypomina. Nie patrzyłem na swoją twarz, lecz czułem się, jakbym to robił. Skoro tył całościowo odwzorowywał tył mój, to przód też powinien odwzorowywać przód. Przynajmniej w założeniu. Mimo, że tak nie było, przez założenie stwierdziłem, że tak jest.

Zobaczyłem więc siebie. Tors był też jakby mój, poza jednym szczegółem – tatuażem w okolicach lewego obojczyka, przedstawiającego sylwetkę pędzącego jelenia. Poza nim absolutnie prawie wszystko było jakby lustrzanym odbiciem mnie. Świadomość, że ja sam siebie mogłem tak męczyć, zawróciła mi w głowie.

Świadomość, że ja sam siebie zabiłem, wydusiła ze mnie wymioty, które powędrowały na podłogę. Stałem sam nad sobą, oprawca nad oprawcą, nie lepszy od samego siebie, który mnie męczył. Popełniłem zbrodnię, za którą powinienem zostać ukarany. Nieważne było to, że była to zbrodnia w ramach swoistej vendetty, zemsty i podjudzona afektem. Nie chciałem jednak zostać ukarany przez organy trzecie. Skoro moja zbrodnia w całości była zamknięta w obrębie mojej osoby, wykonawcą kary również powinienem był być ja.

Postanowiłem w ramach kary nosić swój krzyż cały czas przy sobie, pokazując tym samym samoświadomość samozbrodni. Mówiąc krzyż, mam na myśli siebie. Ubrałem siebie w komplet swoich ubrań i targałem za sobą jako brzemię i przypominajkę, że zrobiłem coś strasznego. Ludzie na ulicach nie zdawali się zwracać uwagi na moje brzemię, mało tego – niektórzy reagowali nawet uśmiechem na widok m-nas. Pewna pani na ulicy zatrzymała się pewnego razu przez m-nami i zapytała jak mam na imię. Odpowiedziawszy, że Albert, spotkałem się ze sprecyzowaniem – pani chciała wiedzieć, jak mam na imię ja, a nie ja. Zrobiło mi się głupio, gdyż nie nadałem sobie żadnego imienia, wydawało mi się, że było mi niepotrzebne. Musząc wymyślić coś na szybko, odpowiedziałem.

JA: SKURWYSYN.

PANI: Cóż za oryginał! A cóż to za imię! Cóż za… cóż za łamanie konwencji reprezentatywnych. Cudowne! Skurwysyn!

Na dźwięk ostatniego słowa wszyscy przechodnie zatrzymali się i, jakby wcześniej uzgadniając nadchodzący zabieg, zaczęli skandować.

TŁUM: SKUR – WY – SYN! SKUR – WY – SYN!

To doświadczenie odmieniło mój pogląd na mnie i m-naszą relację. Doszedłem do wniosku, że posiadanie tak dokładnej kopii samego siebie otwierało przede mną wiele drzwi zarówno społecznych, jak i tych prowadzących do szczęścia. Począłem więc angażować siebie w moje życie, lecz nie jako brzemię, tylko ekwiwalent mnie. Zostawiałem go wieczorami w pracy, to jest w szkole, gdy wiedziałem, że następnego dnia nie będę chciał przyjść. Odkąd zacząłem tak robić średnia ocen uczniów wzrosła diametralnie.

Najlepiej jednak Skurwysyn sprawdzał się na przyjęciach – sadzałem go przy stole, a on brał na siebie resztę obowiązków przyjęciowych – chłonął anegdoty i potwierdzał przyjęcie ich wymowną ciszą. Uczęszczający na przyjęcia intelektualiści uwielbiali go –mogli mówić i mówić, a on tylko słuchał. Cud! Sam zazwyczaj zbyt dużo się na przyjęciach nie odzywałem, więc ciężko by było dostrzec wyraźną różnicę, lecz nigdy nie spotykałem się z podobną aprobatą. Może przez to, że oddychałem.

Gdy Skurwysyn brylował w towarzystwach, ja siedziałem w łazienkach, jadłem winogrona i czytałem Bursę.

Układ ten trwał mniej więcej trzy miesiące, aż pewnego razu, gdy szedłem ze sobą nad rzeką, wpadłem na człowieka w garniturze. Upuściłem siebie, więc schyliłem się, żeby siebie podnieść. Mężczyzna, który mnie potrącił, w geście grzeczności uczynił to samo. Nasz wzrok spotkał się mniej więcej w połowie drogi naszych głów w kierunku Skurwysyna. Spojrzeliśmy na siebie, przeanalizowaliśmy nawzajem swoje twarze w odruchowym poszukiwaniu znajomych cech, po czym…
To był on. Mężczyzna z rzeki. Tylko teraz był mniej dziewiczy, mniej swobodny, a bardziej unormowany. Widać było w jego twarzy wyraz tej normy, wyglądał… porządnie. Klęczeliśmy naprzeciwko siebie przez kilka sekund, aż…

(!)

Poczułem kłujący ból w nosie, płynne ciepło w okolicy górnej wargi i mrowienie w czole. Uderzył mnie! Ten skurwysyn mnie uderzył! Znaczy nie Skurwysyn, tylko skurwysyn słownikowy! Zacząłem się oglądać, poszukując napastnika, lecz zamiast znalezienia go, dojrzałem jedynie brak siebie. Ten skurwysyn słownikowy go zabrał! Jak on… jak on mógł?! Zerwałem się do pozycji stojącej, panicznie oglądając się za zgubą. Ujrzałem go, tego cholernego złodzieja, zupełnie nagiego, z powrotem w swojej pierwotnej postaci, jak niósł mnie, też rozebranego. Biegł w stronę przystanku autobusowego. Chciałem ruszyć w pościg, lecz wyruszając z miejsca wpadłem na tę samą starszą panią, która niegdyś zaczepiła mnie podczas spaceru ze mną. Upadła z hukiem, kwitując koniec swojej trasy soczystym okrzykiem.

PANI: Skurwysyn!

Wtem otoczył mnie tłum ludzi, którzy ponownie, zgodnie zaczęli skandować.

TŁUM: SKUR – WY – SYN!

Udało mi się przebić wzrokiem i ujrzeć, jak mężczyzna z rzeki, mając na barku mnie, obejrzał się na dźwięk swojego niegdysiejszego przywołania. Zawahał się, po czym wbiegł do stojącego na przystanku autobusu. Tyle go widziałem.
Wróciłem tego dnia do domu i znów nie mogłem spać.

Już nie czytam Bursy w łazienkach.

Myślałem, czy nie powiesić w sypialni takiego jednego obrazu.

Albo lustra.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie opowiadania z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły