timerPrzewidywany czas czytania to 12 minut.

Stwierdziłem pewnego razu, przy okazji jedzenia obiadu, że chcę się zabić. Nie była to bynajmniej decyzja oparta na jakimkolwiek emocjonalnym wzburzeniu, lecz swoisty impuls, rozważony pragmatycznie, a następnie zaakceptowany przez moją świadomość.

Natychmiastowo uwierzyłem w słuszność zrodzonego przez mój mózg pomysłu, w końcu powstał podczas jedzenia – jeśli podczas spożywania pokarmu, a szczególnie tak nietuzinkowego jak obiad, naszła mnie myśl, żeby się zabić, to musiało to być uzasadnione.

Decyzja odnośnie śmierci, podjęta przy okazji najcudowniejszej czynności udostępnionej żywym istotom (może poza tańcem i, ewentualnie, oddychaniem) miała rację bytu. O obiedzie! Niezbadane są twoje wyroki i subtelne podpowiedzi dotyczące sensu ciągłości świadomego istnienia!

Nie raz już podejmowałem najważniejsze decyzje przy akompaniamencie przeżuwania twoich cząsteczek, mając w uszach symfonię rozczłonkowywania twoich składników, cudownie brzmiącą niezależnie od ich faktury, a w ustach przeżywając istną zbiorową ekstazę kubków smakowych.

Życie osobiste, moda, kultura, życie samo w sobie – obiad, obiad, obiad, obiad! Skoro podjąłem ostateczną decyzję, musiałem znaleźć powód. W zakresie subiektywnego postrzegania sensowności, jak najbardziej miałem prawo zabić się tak… tak po prostu. Ale, jako że zawsze byłem i wciąż jestem osobistością altruistyczną, musiałem myśleć o moich bliskich.

Zazwyczaj samobójcy sporządzają krótkie wiadomości, w których wyjaśniają przyczyny przedsięwzięcia tak drastycznych środków. Dla mnie było to absolutnie zbędne, lecz musiałem trzymać się ogólnie ustalonych norm postępowania samobójczego, a co za tym idzie – pomóc bliskim poradzić sobie z ogromem mojej odwagi i asertywności.

Zanim mogłem zabrać się do pisania, musiałem wymyślić usprawiedliwienie we własnym zakresie, jakąś ideę, do której sam siebie przekonam. Problem w tym, że znam sam siebie jak nikt inny i wiem, jakich sztuczek mógłbym użyć, żeby samego siebie przekonać.

Z drugiej strony wiem też, że mógłbym sam sobie pozwolić wierzyć w to, jakie znam sztuczki, i w ten sposób zmylić samego siebie… Cóż, w duchu myśli „pierwsza myśl jest najlepsza”, zacząłem, bez dalszego rozrysowywania strategii, myśleć. A myślenie, jako że tworzy myśli (których jestem wielbicielem), było czynnością przeze mnie wyjątkowo lubianą.

A więc – czemu chciałem się zabić? Jaki jest najprostszy dylemat egzystencjalny, który doprowadziłby mnie w normalnych warunkach do samobójstwa? Hmmm… co to może być? Co… to… może… być… być… B Y Ć… Być albo nie co? Co można robić nie będąc? Można… N I E być! Być czy nie być! Tak, oto jest… dylemat!

Dobrze, w takim razie: czy kontynuować niebycie w ogólnie dostępnym byciu? Nie będąc tam, gdzie się jest, lecz będąc tam, gdzie się nie jest? Czy być w niebyciu, przeistoczyć się w strumień świadomości, będący integralną częścią pustki i pełni nieskończoności? Z-niebyć się, żeby w końcu się za-być? Za-być się, czy się nie za-być? Zdefiniować swoje istnienie przez zatrzymanie go?

Tak.
Brzmi sensownie.

Skoro sam już uwierzyłem w to, że istnieje wytłumaczalny powód do zabicia się, musiałem sporządzić notkę, zaadresowaną do osób mi najbliższych, w której wyraziłbym pełnię mojej motywacji. Musiałem wspiąć się na wyżyny swoich możliwości intra i interpersonalnych, by to, co było we mnie, w pełni swojej mocy i siły przenieść poza mnie, do świadomości postronnych, za pośrednictwem papieru.

Ja i papier, pośrednik moich ostatnich słów mających adresata. Nie zawiedź mnie papierze! Niech nie zawiedzie mnie pióro! W końcu, po wytężonym skupieniu i wylaniu hektolitrów potu, zrobiłem to. T O. Moje opus, moje dziedzictwo, ja zawarty w idei w postaci idei zawartej niegdyś we mnie. Musiałem opuścić moje lokum, by udać się ku spotkaniu z przeznaczeniem. Moje biurko ozdobił mój ekwiwalent spadku, skromna notka, pełnia mnie i mojej świadomości.

„Nie narzekam, ale mogło być lepiej. Dwie gwiazdki.”

Wyszedłem z mojego azylu i zacząłem iść drogą, którą zazwyczaj udaję się w kierunku pracy. Trasa ta miała być moją elegią, streszczeniem mojego bycia, które częściej było niebyciem, niż byciem. Zacząłem myśleć – w jaki sposób się za-być? Zacząłem przywoływać obrazy zapisane w pamięci przy okazji kontaktu z jakimkolwiek środkiem przekazu, jednocześnie pochłaniając sugestie otoczenia, traktując je jak rój o kolektywnej świadomości.

Liny… sznury… pętle… węzły… kable… Wiem! Skok z dachu! TO był perfekcyjny sposób, by się za-być, i to definitywnie. Ten sposób gwarantował mi nie tylko śmierć fizyczną, lecz również śmierć towarzysko – ideowo – artystyczną! Musiałem pokazać swoją pewność odnośnie tego aktu, a rzucenie się z obiektu takiego jak dach, który ma to do siebie, że w ramach swojej natury znajduje się wysoko, dobitnie by to uwydatniło. Tak! Na dach!

Udałem się do najbliższej klatki schodowej i powoli, traktując każdy schodek jako metaforę i ekwiwalent każdego ważnego momentu mojego niebycia w byciu, przemieszczałem się ku górze. Wchłaniałem przestrzeń, to ona przesuwała się we mnie, a nie ja w niej, królowałem nad nią, czułem się dominująco względem świata i wszechrzeczy.

Kolejny, i kolejny, i kolejny, i… i dach. Dach jak dach, położony wysoko, więc zgodny ze swoim założeniem, najdachowszy ze wszystkich dachów, na jakich byłem. Dobrze, gdyż dach w pełni zgodny z zamysłem swojego stworzenia idealnie współgrał z moim, prawie kompletnym, aktem spełnienia się w swoim niebycie. Podszedłem do krawędzi, myśląc w duchu: „Oto ja! Definiuję się ot! Ot, tak po prostu subiektywnie, w pełni uzasadnienie obiektywnie!”.

Już miałem postawić decydujący krok, gdy usłyszałem za sobą głos. Głos łagodny, głos tak głośny w swojej niezwykłej subtelności, że wydawał się nie pasować do ogólnie przyjętej definicji głosu. Nieznośnie ofensywny w swoim swoistym zassaniu, wewnętrzności, w swojej szczelności.

Zrobił na mnie, do tej pory niezłomnym, takie wrażenie, że aż wyrwał mnie z determinacji dotrzymania swojego obiadowego postanowienia. Ale nie byłoby to przecież zgodne z normami samobójczymi, gdyby ktoś nie próbowałby mi w tym przeszkodzić.

Szczególnie w miejscu tak zgodnym z zamysłem swojego stworzenia, tak unormowanym wobec ogólnych założeń, jak to miejsce. Ów głos przemówił do mnie w manierze wyjątkowo, aż imponująco, kulturalnej.

???: Przepraszam, ale co pan ma zamiar zrobić?

Zapytany czułem się zobligowany, żeby odpowiedzieć. Odwróciłem się i oczom moim ukazała się sylwetka damska. Pełna w swej kobiecości, idealna pod każdym względem. Ubrana była w strój przesiąknięty czernią, podejrzaną czernią, aż zbyt intensywną, niewspółgrającą z urokiem jej ciała, którego pagórki i doliny odciskały na tkaninie niesubtelne fale.

Jej sensualność, wyrażona w jej cielesności, nie była nieprzyzwoita – była czysta. Była czysta, ufna, nieskalana wymuszoną seksualnością, była swobodna i… po prostu była. Była tam, w jej ciele, na jej ciele i wokół jej ciała. Twarz miała bladą, kontrastującą z czarną tkaniną, lecz podkreślającą ją pod względem swojej głębi. Oba kolory wydawały się być nieskończone w swojej ostateczności palety kolorystycznej, oba przyciągały i jednocześnie odpychały wzrok, chcący pochłonąć tajemnicę tej niezwykłej wyrazistości.

Znieruchomiałem – jej osobistość i niezwykłość oszołomiła mnie, ruch stał się odległym wspomnieniem, podobnie jak determinacja. Obiad zaczął ustępować miejsca tej nieznajomej. Obiedzie! Cóż to za persona, która w stanie jest zepchnąć cię na drugi plan w hierarchii moich wartości? Zaistniały impas musiał wynikać z tego, że zostawiłem kwestię mojego samobójstwa zupełnie otwartą.

Do tej pory było to zagadnienie wyłącznie intrapersonalne (z wyjątkiem notki autorstwa idei zawartej we mnie), teraz musiałem, jeszcze przed dokonaniem za-bycia, wyjaśnić moje plany. O zgrozo! Drugi taki wysiłek intelektualny tego dnia?! I to jeszcze z dodatkiem wysiłku werbalnego?! Musiałem po raz kolejny wyrazić pełnię mojej motywacji, zawrzeć, tym razem w słowach, moje ja i moją ideę. Raz… oddech… dwa… oddech… trzy…

JA: Chcę się zabić.

???: Mógłby mi pan wyjaśnić dlaczego?

JA: Bo tak. Taki mam pomysł.

???: Muszę pana powstrzymać.

JA: Problem w tym, że korzenie tego pomysłu są zbyt sensowne.

???: Skąd w takim razie ten pomysł?

JA: Z posiłku!

???: O nie! Sensowność rzeczywiście jest niezaprzeczalna… Niech pan nie mówi, że z…

JA: … z obiadu!

???: Nie! Tylko nie obiad i jego nieomylność w kwestiach egzystencjalnych! A czy zostawił pan…

JA: Notkę? Oczywiście!

???: A czy wyraził pan w niej całego siebie, podobnie jak w odpowiedzi na moje pytanie odnośnie pańskich planów?

JA: Tak! Całego! Calutkiego! I to jeszcze z nawiązką!

???: Widzę, że w takim razie muszę skorzystać z równie niezaprzeczalnego argumentu. Zakazuję panu.

JA: Na jakiej podstawie?!

???: W mojej kwestii jest to, czy pan umrze, czy nie. Ja… jestem Śmiercią…

JA: Słucham?! To niemożliwe! Nie istnieje coś takiego jak cielesny i ponadprzeciętnie atrakcyjny ekwiwalent śmierci!

ŚMIERĆ (?): Widzi pan przed sobą ciało?

JA: Tak.

ŚMIERĆ (?): Więc nie może pan zanegować mojego istnienia! Empiryzm pana przechytrzył!

JA: Tak? Proszę w takim razie udowodnić to, że jest pani Śmiercią!

ŚMIERĆ (?): Skoczył pan?

JA: Nie…

ŚMIERĆ (?): Dlaczego?

JA: Bo mi… pani zabroniła…

ŚMIERĆ (?): Decyzyjność to mój atrybut!

Kurwa! Rzeczywiście! Żadnego z podanych przykładów nie można obalić! Nawet jeśli coś jest absurdalne, ale nie da się obalić przykładów występowania tego czegoś, to nie można zanegować tego samego! Ani tego czegoś istnienia, ani tego czegoś wartości.

JA: Dobrze, wierzę. Jest pani tym, za kogo się podaje. Ale nie może pani negować sensowności mojej śmierci w oparciu o pani rolę! Nawet jeśli jest potwierdzona! Proszę o sensowną argumentację!

ŚMIERĆ: Dobrze. Zostawił pan notkę, ale czy spełnił pan pozostałe wymagania uprawniające pana do samobójstwa? Czy ubrał się pan odpowiednio? Nie. Czy zatańczył pan ostatni taniec przy akompaniamencie natłoku myśli, żalu i refleksji odnośnie bezsensu ogólnie rozumianej egzystencji i nieuchronnej śmierci? Nie. A czy, przede wszystkim wymienionym i niewspomnianym, czy wypił pan ostatnie kakao? Nie! Ergo – nie może pan się zabić!

JA: Tylko nie kakao! Przeklęte pozornie absurdalne, ale nabierające wiarygodności przez pozycję osoby przedstawiającej je wymogi!

ŚMIERĆ: Mogłabym panu kazać wypełnić każdy punkt z listy, ale mogę zapewnić równie wartościowy zamiennik, swoisty pakiet samobójczy. Wykona pan dla mnie jedno zadanie, za które wynagrodzeniem będzie, zgadł pan, śmierć.

Mogłem się wykłócać, ale ten tok rozumowania był absolutnie zrozumiały i logiczny. Determinacja, która wróciła ze zdwojoną siłą, nie pozwalała mi na odmowę. Musiałem zgodzić się na przydzielenie zadania. Za mnie! Za samobójców! I za obiad! Za obiad w szczególności!

JA: Dobrze. Zgadzam się.

ŚMIERĆ: Musi pan skomponować utwór.

JA: Jaki utwór?

ŚMIERĆ: Muzyczny.

JA: Kompozycję muzyczną?

ŚMIERĆ: Skomponować muzyczną kompozycję.

JA: W ramach czego? W jakim celu?

ŚMIERĆ: Mam pewien nawyk, polegający na tym, że zawsze, gdy zabieram życie, nucę sobie melodię. Za każdym razem oryginalną, niezwykłą, niepowtarzalną. Niestety, wyczerpałam już zasób swojej kreatywności, nie mogę nic skonstruować. Musi pan zorganizować dla mnie melodię.

JA: Na konkretne odebranie życia?

ŚMIERĆ: Tak.

JA: Czyjego?

ŚMIERĆ: Pewnego jelenia. Musi to być melodia wyjątkowa, kocham jelenie, a miłość ta potęguje ból wymuszonego przez moją rolę aktu, którego muszę dokonać. Proszę, zagłusz go swoim pokładem twórczości!

JA: Ale ja nie piszę muzyki!

ŚMIERĆ: Dokładnie! Potrzebuję pańskiego braku talentu i doświadczenia, żeby osiągnąć w pełni niepowtarzalny efekt! Doskonały ze względu na swoją niedoskonałość! Surowy w wyrazie, nieskalany obróbką kunsztu!

Analizując wszelkie za i przeciw doszedłem do wniosku, że wejście na nowy obszar sztuki bez ryzyka krytyki nie może być aż takie złe, szczególnie, jeśli wynagrodzeniem jest przyzwolenie na skoczenie z budynku.

Człowiek moralny mógłby mi zadać pytanie pokroju: „Ale Albercie, jak możesz w wyniku pogoni za osobistym pragnieniem pozwolić na śmierć niewinnego stworzenia w postaci pięknego jelenia?!”. Ja natomiast skontrowałbym je: „Cóż, w moim przekonaniu wyświadczam mu przysługę, pozwalając na jego za-bycie.”. Pytanie – odpowiedź. Prosta relacja, a czasem tak nieoczywista.

Zadanie wydało się proste, szkopuł jedyny był w tym, że do dyspozycji dostałem jedynie czterdzieści siedem minut, co byłoby rozsądnym przedziałem czasowym, gdyby nie mój kryzys. Od pewnego czasu byłem twórczo zablokowany w zakresie jakiegokolwiek artyzmu, nawet pospolitego.

Brałem losowe ubrania z szaf, jadłem tylko gotowe dania, fakt, że udało mi się skonstruować zawierającą całego mnie notkę był cudem. Siedziałem więc na dachu sam jak palec, jak palec, który musi skomponować melodię i doświadczył właśnie dematerializacji swojej rozmówczyni.

Przez głowę przechodziły mi najróżniejsze melodie, lecz wszystkie, co do jednej, były zaledwie odtworzeniem melodii wcześniej usłyszanych. Richter… Einaudi… Olczyk… To wszystko już było! Nutka po nutce, po nutce przed nutką, wszystkie już były! Wszyściutkie, w każdej konfiguracji

tonacji

kombinacji

i aranżacji.

Nic mi nie zostawili! Czułem, jak minuty przelatują mi między palcami, jak sypią mi się grupkami między kciukami a pozostałymi czwórkami, a razem z nimi kolejne ósemki i szesnastki. Co ja pocznę! Czekałem na deus ex machina, lub chociaż ex cokolwiek, ale znikąd pomocy. Czterdzieści siedem minut minęło tak błyskawicznie!

Czemu czas mija tak szybko akurat we wtorki?! Wtorkowy obiad miał przesądzić o moim byciu w niebycie, o jego spektakularnym, acz wciąż prostym końcu, a sama śmierć wyrwała mi okazję do wyzwolenia z rąk. Nie zdążyłem pomyśleć : „Lśnienie Kubricka to przereklamowany film, ale ludzie nie są w stanie przyjąć tego do wiadomości przez mityzację osoby reżysera i założenie, że każde jego dzieło musi zapisać się w historii kinematografii jako pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.”, a ona się zjawiła. Oszałamiająca jak wcześniej, magnetyzująca jeszcze bardziej. Czemu musiałem ją zawieść? Być posłańcem złych wieści? Przepraszam obiedzie! Jeleniu! Zawiodłem!

ŚMIERĆ: Czy wykonał pan zlecone przeze mnie zadanie?

Musiałem uruchomić absolutnie wszystkie szare komórki, by dobitnie, lecz z nutką asekuracji przyznać się do porażki. Skupiłem się w stopniu nadludzkim, przewyższającym oczekiwania mnie i najprawdopodobniej całego rodu ludzkiego, karmiłem zbliżające się oświecenie, by w końcu udzielić piorunującej odpowiedzi.

JA: Nie.

ŚMIERĆ: Dlaczego?!

JA: Nie byłem w stanie. Sztuki nie powinno się pospieszać, najwyraźniej śmierci też nie.

ŚMIERĆ: Zawiodłam się. Boli mnie fakt, że musi pan być posłańcem złych wieści… Niestety, umowa to wiążące porozumienie między dwoma stronami. Musi się pan cieszyć kolejnym dniem życia.

Ostatnie zdanie zabolało tam, gdzie nigdy nie powinno się wymierzać ciosów – w dumę zdeterminowanego samobójcy. Przegrałem. Moja determinacja rozpłynęła się w żalu, który natomiast zrodził się z perspektywy kolejnego dnia, i potem dnia, i potem dnia w niebycie, będąc tam, gdzie się nie jest, a nie będąc tam, gdzie się jest. Cóż… viva la Vida!

ŚMIERĆ: Proszę pana, na pocieszenie: co się odwlecze…

…to kiedyś się stanie. Po tych słowach rozpłynęła się niczym moje nadzieje, zniknęła punktowo, niedaleko krawędzi, która miała być moim traktem ostatnich momentów. Poczułem ciepłą, poniekąd przyjazną strużkę krwi, cieknącą z prawego oka. Została mi tylko ona, jakby kojąca chłód powstały po powrocie mojej świadomości do stanu normalności.

Skierowałem się do mojego lokum, opuszczonego przed godziną, żeby zastać notkę, leżącą w tym samym miejscu, w którym została przez mnie zostawiona. Nienaruszoną w zakresie pozycjonowania względem reszty pomieszczenia, lecz naruszoną w swojej strukturze. Był dam dopisek, wyrażający swojego autora w pełni, będący przelaniem jego motywacji, jego idei zawartej w nim, za pomocą siebie zawartego w tej idei. Zwykły dopisek.

„to nie uciecze.”

Tutaj możecie przeczytać poprzednie opowiadania z tej serii!

O redaktorze

Początkujący pisarz, realizujący się na wielu płaszczyznach, najlepiej czujący się jednak w prozie. Pisze absurdalnie i bez sensu, ale względnie ładnie. Fan Gombrowicza i Radiohead (to dużo wyjaśnia). Ulubieniec nastolatek, casanova monogamista, przyszły laureat Nobla.

Wszystkie artykuły