timerPrzewidywany czas czytania to 3 minuty.

Gdyby Bruno Schulz żył w dzisiejszych czasach, zdecydowanie byłby autorem tej książki.

Slade House

„Slade House” to opowieść, która bawi się z czytelnikiem. Psychodeliczna, mroczna, a nawet mogłabym powiedzieć: chora.

Kiedy próbuję się ruszyć, nie mogę. Nie drgnie mi żaden mięsień. Nie mogę ruszyć głową, ani podnieść ręki, ani mówić, ani nawet mrugnąć okiem. (…) Chata taty była wyłącznie jakąś wizją. Pomodliłbym się, żeby to były tylko halucynacje po valium, ale nie wierzę w Boga. Jestem na jakimś strychu, sądząc po spadzistym dachu i belkach stropu. Czy Grayerowie są tu uwięzieni jak ja? (…) Gdzie jest mama?

Co dziewięć lat giną ludzie. Nikt nie może znaleźć ostatniego miejsca ich pobytu. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Media odpuszczają, policja również. Nora i Jonah Grayer są podejrzani, ale nigdzie nie ma po nich śladu. Co kryje się za owianą tajemnicą rezydencją Slade House?

Jedna z najbardziej klimatycznych i bawiących się z czytelnikiem książek, jakie kiedykolwiek czytałam. Wielkie wow. Opowieść wprowadza czytelnika w świat niezwykłej i chorej zabawy z umysłem. Powieść z pogranicza horroru i fantastyki, która po prostu miesza w głowie każdą myśl i pozostawia w szoku. „Slade House” pokazuje, że nie wszystko jest takim, jakim się wydaje, a rzeczywistość może okazać się fałszywa. Każda rzecz, jaką widzimy, jemy, czy nawet ludzie, z którymi rozmawiamy – wszystko może być fikcją.

Zdecydowanie mogę to podciągnąć do filmu „Occulus”, który faktycznie jest mocniejszy, ale porusza ten sam temat manipulacji ludzką psychiką. Muszę przyznać, że tak jak oglądanie filmu o tej tematyce było dla mnie przerażającym doświadczeniem, tak czytanie tej książki, mimo wszystko stało się męczące i nudne. Pomysł autora jest genialny, ale to w jaki sposób rozplanował książkę, rozwój akcji może spowodować atak nagłego snu. Opowieść ta składa się z rozdziałów, które bardzo, ale to naprawdę bardzo powoli wprowadzają nas w historię rodzeństwa Grayerów i wszystkich zaginionych, gdzie tak na dobrą sprawę jakiekolwiek zaskoczenie spotyka nas dwa rozdziały przed końcem książki, ale spokojnie, zawału na pewno nie będzie.

Poza tym, naprawdę przyznaję, że poczułam się psychicznie zmęczona po przeczytaniu „Slade House”. Jestem pod niezwykłym wrażenie tego, jak David Mitchell potrafi wprowadzić w zakłopotanie i mówiąc kolokwialnie: zrobić sieczkę z mózgu. Jednak zdecydowanie mógłby popracować nad tym, aby nadać treści więcej kolorytu, a mniej monotonii. Pierwsze trzy rozdziały(ogółem jest ich pięć) są prawie identyczne. Zabrakło mi tutaj zróżnicowania treści, miałam ciągłe wrażenie deja vu, ale możliwe, że to był celowy zabieg autora. Niestety, nie wyszło za dobrze.

Mimo tego, polecam. Warto zaopatrzyć się w duży kubek kawy i przebrnąć przez tą książkę, ponieważ jest czymś świeżym i zdecydowanie jestem pod wielkim wrażeniem i już teraz mogę stwierdzić, że jeszcze nie raz sięgnę po dzieła Pana Mitchella.

[wp-review]
O redaktorze

Miłośniczka kawy, dobrych filmów, książek i komiksów. Wie, że pewnego dnia zostanie pisarką, ale jeszcze nie wie którego. W wolnych chwilach realizuje swoje marzenia w Simsach.

Wszystkie artykuły