timerPrzewidywany czas czytania to 4 minuty.

Ostatnio gadałem z ziomeczkiem o graniu koncertów. I ziomek stwierdził, że jest zmuszony grać z playbacku lub chociaż z półplaybacku, ponieważ nie jest w stanie na żywo odwzorować efektów nałożonych w postprodukcji podczas nagrywania studyjnego, bo bez tychże efektów piosenka ma zdecydowanie stracić na uroku. Ja to jakby jestem w stanie rozumieć, ponieważ wiem, że dzisiaj technologia pozwala nam z nagranymi wokalami robić takie rzeczy, o jakich się filozofom nie śniło.

 

 

Ale chciałem zauważyć tutaj nieco inną rzecz. Olbrzymie, i prawdopodobnie nieodwracalne zmiany, jaka zaszła w muzyce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Kiedyś priorytetem były występy na żywo. Muzyka na żywo była punktem docelowym, takim celem, który przyświecał wszystkim poprzednim działaniom. Już nawet pominę fakt, że przez setki lat, kiedy nie było możliwości nagrywania utworów, głównym zapisem były nuty przeznaczone do tego, by z ich pomocą grać utwory podczas występów przed realną publiką.

 

Ale nawet później, w drugiej połowie ubiegłego wieku, również w większości przypadków wyznacznikiem jakości zespołu były właśnie koncerty. Wiadomo, płyty były i są ważne, jednak prawdziwym meritum i czynnikiem wyróżniającym było fajne zaprezentowanie materiału z albumów, podczas grania na żywo. Bo jakby nie patrzeć z tzw. dzisiaj „live’ów” wywodzi się muzyka. Tak jak już mówiłem, zostawiam muzykę klasyczną, rozmawiamy dzisiaj o muzyce rozrywkowej.

Początki jazzu np. to, licząca się w tym gatunku również dzisiaj, sztuka improwizowania na żywo. Dużą popularnością cieszyły się również jam sessions czyli imprezy, na których muzycy wspólnie improwizowali i grali wymyślone na poczekaniu partie zbudowane wokół pewnego motywu, zarzuconego przez któregoś z instrumentalistów. To praktyka szczególnie popularna właśnie w jazzie, ale i bluesie czy funku. Lubiana także przez muzyków rockowych.

Jaki z tego wniosek? A taki, że dzisiejsi raperzy, których podstawą brzmienia jest autotune, czy inne elektroniczne efekty, całkowicie przewracają do góry nogami „ład”, który utrzymywał się przez lata. Dzisiaj priorytetem jest to, jak dany kawałek zabrzmi na YouTube, a nie na scenie.

Nie mówię czy to dobrze czy źle, moim celem jest tylko zauważenie ogromnej przemiany, jaka zaszła w przemyśle muzycznym. A może dzisiaj miejscem docelowym utworów jest właśnie YouTube, czy Spotify? Może dzisiaj jest to dla odbiorców wystarczające, a muzyka na żywo umrze śmiercią naturalną, gdyż nikt na scenie nie będzie umiał wiarygodnie odwzorować brzmienia studyjnego, które określa cały klimat? Pozostawiam do samodzielnej oceny.

Tutaj możecie przeczytać poprzednie felietony z tej serii!q

O redaktorze

Raper, producent, autor tekstów. Miłośnik mediów społecznościowych, dobrej muzyki i filmów oraz szczerych tekstów. Zapalony Instagramer. Wykonawca hip-hopu alternatywnego.

Wszystkie artykuły